Śmierć
to zjawisko powszechne. Jednak inaczej odbiera się ją, kiedy umiera ktoś
całkowicie obcy, a inaczej, gdy ginie ktoś, z kim miało się bezpośredni
kontakt. Gdyby jeszcze była spowodowana chorobą albo starością, nie wzbudziłaby
takich kontrowersji, jak wieść o masowym morderstwie.
Wypełniała
mnie dziwna pustka. Nie znałam tych ludzi, miałam z nimi tylko wzrokowy
kontakt. Ich śmierć była dla mnie dużym zaskoczeniem. Jeszcze bardziej
oddziaływała na mnie myśl, że gdybym nie spadła z konia, prawdopodobnie też
skończyłabym swój krótki żywot. Miałam nadzieję, że wśród zabitych nie było
Matta. Stał się on moim łącznikiem ze światem zewnętrznym, czymś w rodzaju
łańcucha, który mnie nie ograniczał, a tylko zapewniał poczucie bezpieczeństwa.
Był jedyną osobą, której wiedziałam, że mogę ufać i jedyną, którą znałam przed
znalezieniem się w magicznej krainie. Razem z moim przyjacielem wędrował
również Anthony, co też przyprawiło mnie o niespokojny oddech, mimo że nie
znałam go zbyt dobrze. Dokładne informacje obejmowały tylko moją flankę. Grupa
jeźdźców obejmowała zaledwie dwadzieścia ludzi i dziesięć elfów. Nie
wystarczyło koni na większą armię. Na wierzchowce mogli pozwolić sobie tylko
ci, którzy zdobyli je w walce. Takim sposobem Matt stał się posiadaczem
zwierzęcia w bliznach i oddał je mi, co niezbyt mnie cieszyło. Nie było pewne,
co działo się z pozostałymi grupami.
Mus,
widząc moje bezsilne ciało, uparł się, by nieść mnie na plecach. Nie namawiał
długo. Oparłam policzek o jego ramię, zaciskając zęby przy turbulencjach,
powodowanych skocznymi krokami elfa. Szliśmy w ciszy. Słońce dawno skryło się
za horyzontem. Jedynym źródłem światła były miliardy gwiazd, ślące swe
srebrzyste promienie pomiędzy łysymi gałęziami drzew. Byłam bardzo zdziwiona
tym, że im głębiej lasu się znajdowaliśmy, tym chłód stawał się coraz mniej
odczuwalny. Od Musa biło przyjemne ciepło, które powoli mnie usypiało, jednak
trzymałam oczy szeroko otwarte, by nie przegapić widoku miasta.
Zauważyłam
zwiększającą się gęstość mgły, otaczającej nas ze wszystkich stron, stającej
się coraz mniej przeniknioną z każdym kolejnym stąpnięciem. Wolnym krokiem
weszliśmy pomiędzy gęste chmury, niepozwalające dojrzeć nic położonego dalej
niż na kilka kroków. Wilgoć osiadała na moim ciele. Po chwili miałam twarz
pokrytą warstwą ciepłej wody, a ubranie stało się mokre i ciężkie,
nieprzyjemnie ocierało się o zranioną skórę.
— Pod ziemią są gorące źródła — szepnął elf — dlatego tak tu ciepło. Mgła
zasłania też drzewa, przez co staje się czymś w rodzaju naturalnej
fortyfikacji. Trudno dostrzec nasze zabudowania. Najlepiej działa to w zimne
dni, kiedy temperatura powietrza jest znacznie niższa od oparów, troszkę gorzej
jest latem. Dlatego też ciężko jest znaleźć nasze miasto.
Drzewa
w tym miejscu miały niesamowicie grube pnie. Potrzeba by było około dwudziestu osób, jak nie więcej, by móc objąć konar. Nie rozpoznawałam gatunku rośliny.
Ich kora była szorstka, z licznymi guzami i szramami.
Gęste
powietrze powodowało u mnie duszność. Elfy wydawały się nieporuszone tym
zjawiskiem. Parły naprzód i gdyby nie skręcające się pod wpływem wody włosy,
pomyślałabym, że nie ma na nich żadnego wpływu. Podeszliśmy do jednego z
większych drzew. Stanęłam na ziemi o własnych nogach, z trudem utrzymując
równowagę.
— Teraz najlepsze — zaśmiał się Mus.
Podniósł
dłonie do ust i przeciągle zagwizdał. Przez moment nic się nie działo. Po
chwili poczułam ruch powietrzach i zobaczyłam ciemny kształt, prędko zbliżający
się do podłoża. Szybko okazało się, że to szeroka, gruba deska, obwiązana
grubymi linami.
— Świetna rzecz — powiedział elf. — Może czasem mało praktyczna, bo opóźnia dotarcie do miasta i może przenosić tylko dwie osoby naraz, ale też utrudnia
wrogom znalezienie wejścia. Zapamiętaj sobie na przyszłość to miejsce — złapał
mnie za ramię. — Są jeszcze inne, ale to jako jedyne jest ogólnodostępne. Do
pozostałych trudno się dostać.
Kiwnęłam
głową pełna wątpliwości. Jak miałabym znaleźć to ogromne drzewo? Wszystkie
wyglądały tak samo i skrywały się pod grubą warstwą mgły. Trzymałam się jednak
nadziei, że nie będę nigdy wędrować sama i ktoś z towarzyszącej mi grupy na
pewno zapamięta przejście. Po szybkim uzgodnieniu kolejności weszłam na kawałek
drewna z Musem. Jego siostra uparcie stroniła od mojego towarzystwa. Nie
odezwała się podczas podróży ani słowem. Dlaczego? Nie byłam w stanie sobie odpowiedzieć.
Wiedziałam, że powinnam dziękować jej za uratowanie życia, jednak nie
rozumiałam jej niechęci do mnie, którą wyczuwałam od pierwszej chwili naszej
znajomości.
Chłopak
zagwizdał kolejny raz. Liny napięły się, a deska ruszyła szybko w górę. Byłam
pod wrażeniem zaradności elfów. Ta prowizoryczna winda działała lepiej niż
niejedna elektryczna z mojego świata. Posuwała się niesamowicie szybko. Wiatr
spowodowany prędkością szumiał mi w uszach i uderzał o oczy, powodując
łzawienie. Trzymałam się jednej z lin, nie pozwalając sobie spojrzeć w dół.
— Działa za pomocą magii — oznajmił Mus. — Nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Nocni, jednak mamy kilku magów, którzy odziedziczyli więcej nadnaturalnych
genów. Telepatycznie posuwają liny. Dlatego to tak szybko leci.
Ocierałam
łzy spływające mi po policzkach, pojawiające się pod wpływem wiatru. Nie
chciałam jednak zamykać oczu, by nic nie umknęło mojemu wzrokowi. Po chwili przebiliśmy
się ponad białe opary.
Wyglądało
niesamowicie. W najskrytszych wyobrażeniach tak tego nie widziałam. Setki drzew
połączone były licznymi kładkami i mostami. Grube pnie otoczono drewnianymi
kołnierzami i schodami, prowadzącymi do wydrążonych w ogromnych konarach
dziupli, przysłoniętych różnobarwnymi zasłonami i firanami. Liście zieleniły
się, migocząc radośnie przy małych, złotych światełkach, poruszających się
tanecznie we wszystkich kierunkach.
— Czy to…? — zaczęłam zaskoczona.
— Świetliki — powiedział dumnie Mus. – Są tu cały rok! Tu, ponad mgłą, trwa
wieczna wiosna. Liście nigdy nie opadają, kwiaty wciąż kwitną. Na tym polega
cała magia tego miejsca.
Winda
zatrzymała się przy jednej z kładek. Elf zszedł pierwszy, podając mi później
rękę, pomógł mi przejść nad niewielką przepaścią pomiędzy dwoma kawałkami
drewna. Zadrżałam, widząc białą otchłań pod sobą. Szliśmy plątaniną mostów,
pomiędzy gałęziami. Mus powiedział, że te dziuple, to pokoje. Każdej rodzinie przypadał jeden
taki tunel. W środku znajdywały się łóżka, stoliki i krzesła, każdy
urządzał je, jak chciał. Na jednym drzewie żyły całe pokolenia, od dziadków po
noworodki. Im więcej było dziupli, to znaczyło, że członkowie rodziny są
liczniejsi. Tworzyli oni klany. Stąd właśnie brały się wzory na ich twarzach,
malowane bardzo trwałą, wręcz niezmywalną farbą. Każdy klan miał swój własny,
unikalny tatuaż, odpowiadający jego profesji. Jeżeli dana osoba poświęcała swój
czas ponad normę czy nawet narażała życie, pozwalano jej namalować wzór
również na rękach, czy plecach, gdzie tylko chciał. Były to symbole świadczące
o jego pracowitości i odwadze. Wszystko oczywiście działo się podczas
specjalnej ceremonii, odbywającej się raz do roku.
Ominęliśmy
ostatni mostek, a przed nami otworzyła się pusta przestrzeń. Pusta? Nie, niepusta.
Otworzyło się coś tak wspaniałego, że zaparło mi dech w piersi. Był to plac, a
raczej ogromne, największe spośród wszystkich drzewo, którego korona tworzyła
płaskie, równe podłoże. Od niego w każdym kierunku uchodziły gałęzie,
wyglądające jak drewniane ścieżki. Pośrodku pnia stało coś, co wyglądem
przypominało scenę. W jej centrum znajdowała się studnia, zbudowana z grubej,
złocistej kory.
— Serce naszego miasta — przedstawił Mus. — To tutaj organizuje się wszelkie uroczystości, czy podejmuje najważniejsze decyzje. Ustawia się wtedy ławki
wokoło podestu i elfy przychodzą posłuchać. Z tej studni czerpie się wodę.
Jeżeli chce ci się pić, czy masz ochotę się umyć, to musisz tutaj przyjść i
nabrać sobie odpowiednia ilość płynu. No i oczywiście jest tego ograniczona
ilość. Oszczędzanie zasobów ziemskich to podstawa. Woda pochodzi prosto z
podziemnego źródła, została wykopana dawno temu przez naszych przodków.
— A jak możliwe jest, że przechodzi przez sam środek drzewa? — zapytałam.
— W samym sercu tej rośliny wydrążony jest otwór. Zrobiono to magicznymi
sposobami, nie naruszając struktury drzewa. Woda swobodnie przemieszcza się w
górę i nie ma możliwości spłynięcia w dół. Uczymy się o tym na lekcjach
historii, ale pewnie wiesz, jak to jest będąc młokosem, taka wiedza wchodzi
jednym uchem, a wychodzi drugim. Jakbyś chciała się dowiedzieć czegoś więcej,
to zapytaj kogoś ze starszych, albo poszukaj w bibliotece. To tamten budynek.
Wskazał
jeden z konarów, znajdujący się naprzeciwko nas. Jego wejście osłaniały zielone
zasłony, a zaraz nad nim, mała płaskorzeźba przedstawiała książkę. Drobne
schody będące obok otworu, prowadziły na niewielki podest nad biblioteką. Tam
dostrzegłam dzwon.
— Ma za zadanie ostrzegać w razie niebezpieczeństwa — rzekł elf. — Jeszcze nigdy go nie użyto. Ciężko nas znaleźć. Oczywiście, nikt na to nie narzeka.
Ruch
wśród drzew był niewielki. Od czasu do czasu dostrzegłam pojedyncze postacie
wychylające się zza drzwi lub szybkim krokiem przemierzajże jeden z mostów. Nie
dziwiło mnie to, w końcu był środek nocy. Z tego, co zdążyłam zauważyć, poza
świetlikami elfy nie korzystały z żadnego innego źródła światła. Zapytałam o to
Musa.
— Oj dziewczyno — zaśmiał się. — Niezbyt dobrym pomysłem byłoby rozpalić ognisko w miejscu, gdzie wszystko jest z drewna. Chyba że marzy ci się spalenie żywcem.
Czułam,
jak rumieniec pokrywa moją twarz. Chłopak spojrzał na mnie i ziewnął
przeciągle. Bez wątpienia był równie zmęczony, jak ja. Rozglądnęłam się jeszcze
wokoło, próbując zapamiętać rozmieszczenie gałęzi, by w razie potrzeby móc
trafić tam, gdzie chciałam. Musiałam przygotować się jednak na to, że w blasku
gwiazd i księżyca, wszystko może wyglądać inaczej niż w świetle słonecznym.
— Proponuję udać się na drzemkę — Mus kiwnął na mnie dłonią i ruszył w przeciwnym kierunku do tego, z którego przyszliśmy. Ominęliśmy główny plac, idąc jedną z
równoległych do niego kładek, przeszliśmy obok biblioteki i znów mogłam ujrzeć
plątaninę mostów.
— Dużo was tu musi być — stwierdziłam.
— Nie, zaledwie kilka tysięcy. Cała nasza rasa mieści się wśród tych koron. To
naprawdę niewiele, porównując do liczby nocnych czy ludzi. Kiedyś było nas
więcej, rozmieszczeni byliśmy po całym lecie, w małych nadrzewnych osadach. No
ale Nocni nas wykurzyli i ostała się tylko stolica, czyli to miejsce. Nie ma na
świecie bezpieczniejszego.
Jednym
z mostów podążyliśmy do najbliższej
gałęzi, a od niej, do kolejnej. Powoli gubiłam się w tym, którędy miałabym iść,
by znów znaleźć się na placu. W końcu zatrzymaliśmy się przed niewielką dziuplą.
— Tutaj przenocujesz — oznajmił. — To coś jakby kwatera gości. Przyjdę po ciebie rano. Dobrej nocy — uśmiechnął
się i odszedł.
Z lekkim ociąganiem odsunęłam kotarę
zasłaniającą wejście i wkroczyłam do środka. Mrok nie pozwolił mi zbytnio
rozejrzeć się po pomieszczeniu. Dostrzegłam jedynie zarys łóżka i kilku innych
mebli. Wpatrując się w prycz, poczułam jak mokre ubranie mi ciąży i jak dawno
już nie spałam. Ściągnęłam całe odzienie. Nie było mi zimno, drzewo bardzo
dobrze chroniło przed wiatrem.
Leżałam chwilę, wpatrując się w
sufit. Kiedy dotrze Matt? Czy w ogóle dotrze? Chciałabym, żeby zobaczył to
miejsce. Poczułam ból na samą myśl o tych, co nie będą mogli już się tu zjawić.
Wspomnienia o śmierci i morderstwie wypełniały moje myśli. Nie potrafiłam
cieszyć się z miękkiego łóżka i ciepłej pościeli. Pełna wątpliwości i
wewnętrznego cierpienia w końcu zapadłam w sen.
— Wstawaj! — Obudziło mnie pełne
złości warknięcie.
Otworzyłam oczy. Dostrzegłam
rozmazaną elfią twarz. Rozpoznałam w niej dziewczynę, która mnie tu
przyprowadziła.
— Pierwszy i ostatni raz przyniosłam
ci wodę — syknęła. — Masz zmyć z siebie to całe gówno i w końcu wyglądać jak
człowiek, a nie prosię. I szybko! Bo nikt ze śniadaniem na ciebie czekał nie
będzie.
Otworzyłam usta w zdumieniu. Byłam
pod wrażeniem ilości wypowiedzianej przez nią słów. Odwróciła się i wyszła,
mamrocząc jeszcze coś pod nosem. Wyrwawszy się z sennego otępienia,
rozglądnęłam się po pokoju. Był naprawdę mały. Oprócz łóżka znajdowały się tu
tylko niewielka szafa i stolik z parą krzeseł. Podłogę przykrywał zielonkawy,
puszysty dywan. W jednym z kątów leżała balia pełna parującej wody.
Kąpiel nigdy nie sprawiła mi tyle
przyjemności. Szorowałam swoje ciało dziwnie pachnącym mydłem do czerwoności,
starając się zmyć cały bród. Zerwałam wszystkie strupy, powodując niewielkie
krwawienie, jednak nie przejęłam się tym. To samo uczyniłam z włosami. Ze
zdziwieniem zauważyłam, że substancja z łatwością je rozplątuje. Może nie będę
musiała ich ścinać? Jednak ta nadzieja została szybko rozwiana, kiedy
spostrzegłam, jak bardzo są zniszczone. Elfka okazała się również na tyle miła,
że na jednym z krzeseł zostawiła czyste ubrania. Jedyne co mi nie pasowało, to
ich rozmiar, były zdecydowanie za duże. Widać, kobieta zamierzała mnie
upokorzyć, robiąc ze mnie wieszak. No trudno. Może za ostro ją oceniam?
Postanowiłam dać jej szansę, a raczej sprawić, by ona dała ją mi. W końcu
wszystko ma jakąś przyczynę, może w nieświadomy sposób ją uraziłam?
Westchnęłam.
— Mogę wejść? — usłyszałam.
— Tak — zawołałam, osuszając włosy
ręcznikiem.
Do pokoju wpadł Mus. Zmierzył mnie
spojrzeniem do stóp do głów, uśmiechając się przy tym, widocznie rozbawiony.
— No nieźle — stwierdził. — Daj,
pomogę ci.
Podszedł do mnie i dotknął mojej
czupryny. Poczułam delikatny prąd, przeszywający ciało i przyjemne ciepło na
czubku głowy.
— Gotowe — zawołał, a ja ze
zdziwieniem stwierdziłam, że jestem całkowicie sucha. — Chodź na śniadanie, bo
zaraz Lilith zrobi nam na złość i sama wszystko zje.
— Lilith?
— Moja siostra — zaśmiał się.
Poprawiłam białą koszulę, wciskając
ją w równie jasne, szorstkie spodnie. Wyglądałam, jakbym uciekła właśnie ze
szpitala psychiatrycznego. Szybko nałożyłam na stopy wielkie buciory, jakie
dostałam jeszcze w ludzkim obozie i wyszłam za Musem.
Słońce skrywało się za warstwą
szarych chmur. Powietrze niosło ze sobą wyraźny zapach zimy, jednak było ono
ciepłe, ogrzane przez źródlane opary. Tym razem ścieżki roiły się od elfów
wracających ze śniadania. Wszyscy wpatrywali się we mnie, szepcząc między sobą.
Zauważyłam różnorodność wzorów na ich twarzach. Były i żółte, i czerwone,
czasem zielone, układające się w unikalne figury. Dostrzegłam też, że nad każdą
dziuplą znajdował się pewien symbol, zapewne herb klanu, pomalowany na dane
kolory należące do rodziny.
Byłam pod obstrzałem spojrzeń i
języków. Uparcie wpatrywałam się w plecy Musa, starając się nie zwracać uwagi
na towarzystwo. Chłopak coś do mnie mówił, nie mogłam jednak skupić się na jego
słowach, zbyt przerażona byciem w centrum uwagi. Znów przeszliśmy obok
biblioteki i jednym z szerszych mostów dotarliśmy do dużego, martwego pnia o
pustym wnętrzu. Wejście do niego było większe od pozostałych, które widziałam,
więcej też kręciło się wokół niego osób. Weszliśmy do środka. Wnętrze okazało
się ogromną salą, wypełnioną stołami i ławami, ciągnącymi się od jednego do
drugiego krańca sali. Elfy siedziały obok siebie, w niewielkich grupkach,
śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. Mimo że należały do różnych klanów, nie
widać było między nimi żadnego podziału. Po prostu dzieci dokazywały z innymi
dziećmi, dorośli omawiali dojrzałe sprawy w starszym gronie. Dlatego też
poczułam się okropnie, gdy wraz z moim wejście w pomieszczeniu zapanowała
cisza. Mój towarzysz zatrzymał się, uśmiechając szeroko do współplemieńców.
— Dzień dobry wszystkim! — zawołał.
Nagle zrobiło mi się słabo. Rzuciłam mu zaniepokojone spojrzenie. Nie zwracaj na nas uwagi, proszę! — wołałam w myślach. Szkoda, że elfy nie są
uzdolnione telepatycznie. — Chciałem wam przedstawić naszego gościa… -
zmarszczył brwi, a jego oczy odnalazły moje —jak masz na imię? — zapytał
szeptem. Odpowiedziałam łamiącym się głosem. — Viene. — Powtórzył za mną. — Za
jakiś czas, zapewne jeszcze dziś, powinni dołączyć do niej jej rodacy. Mam
nadzieję, że umilicie jej pobyt tutaj.
Elfy zaczęły się podnosić i szybko
podeszły w naszą stronę. Miałam wrażenie, że cała krew w moim organizmie,
wyparowała ze strachu, pozostawiając mnie białą niczym kartka papieru. Wszyscy
zaczęli się przedstawiać, podając mi rękę. Nie zapamiętałam żadnego imienia.
Byłam w szoku, że tak mnie przyjęli. Zaprowadzili do stolika, nałożyli jedzenia
i opowiadali, co warto by było zobaczyć i zwiedzić. Żołądek zaciskał mi się z
nerwów. Zdołałam połknąć zaledwie kilka kęsów czegoś, co w smaku przypominało
owsiankę z mnóstwem owoców. Tłum gęstniał i gęstniał. W pewnym momencie byłam
pewna, że zebrało się tutaj całe miasto. Odnalazłam wzrokiem Musa, który
zajmował się właśnie łaskotaniem jednego z elfich dzieci. Poczułam napływ
ciepłych uczuć do niego. Jak na zawołanie spojrzał w moim kierunku. Widocznie
zauważył strach w moich oczach, bo zaraz do mnie podbiegł i wyciągnął na
zewnątrz, tłumacząc, że musimy iść na pewne zebranie.
— Dziękuję — sapnęłam, biorąc
głęboki wdech. — Myślałam, że zaraz umrę z nerwów.
— Szczerze mówiąc, to naprawdę mamy
zaraz zebranie. — Podrapał się za uchem, mrużąc oczy. — To znaczy, ty masz.
Miało się odbyć, jak dotrą wszyscy, ale nie wiadomo kiedy do tego dojdzie, więc
ktoś musi ci przedstawić zasady działania tego miejsca.
— I nie możesz tego zrobić ty? — zapytałam.
— Jestem tylko wartownikiem — oznajmił — ten obowiązek należy do kogoś innego.
Rozczarowałam się. Polubiłam tego
elfa. Przerażenie wypełniało moje wnętrze na samą myśl o spotkaniu sam na sam z
innymi osobnikami tej rasy. O jakie zasady może chodzić? I gdzie jest Matt?
Skoro pozostali ludzie wędrowali zaledwie kilka godzin za pierwszym oddziałem,
to powinni już dotrzeć. Czułam się bardzo osamotniona. Mus zaprowadził mnie na
plac. Obserwowałam, jak elfy krążą wokół studni, a dzieci bawią się drewnianymi
mieczami. Pomimo młodego wieku ich buźki pokryte były już małymi oznaczeniami.
Mój przewodnik powiedział, że to zwykła farba, która schodzi po kilku umyciach,
a prawdziwe znaki otrzymuje się w dniu wkroczenia w dorosłość, czyli mając
piętnaście lat. Sam mężczyzna wspomniał, że skończył już dwadzieścia pięć i
marzy mu się, by zasłużyć na kolejne tatuaże. Niebieskie barwy na jego twarzy
oznaczały profesję wartownika. Przedstawił też kilka innych klanów, jak
czerwonych wojowników, czy białych myślicieli.
Długo siedzieliśmy w ciszy. Z
zachwytem przyglądałam się temu miejscu. W ciągu dnia nabierało ono tylko
uroku. Dostrzegłam kwiaty mieniące się kolorami tęczy, rosnące wzdłuż konarów.
Zastanawiałam się, jakim sposobem posadzono je na drzewie. Miałam zapytać się o
to Musa, kiedy zobaczyłam zbliżającą się szybkim krokiem Lilith. Jej włosy
swobodnie opadały na szczupłe ramiona, a ich końcówki delikatnie podwijały się
w kierunku szyi. Ogromne oczy miała mocno podkreślone czarną obwódką.
Wykrzywiła usta w dziwnym grymasie, obrzucając mnie przy tym morderczym
spojrzeniem.
— Twoja warta, koleś — zawołała,
szturchając mocno brata.
— Zagadałem się — zaśmiał się. — Odprowadziłabyś
Viene na obrady? — zapytał. — Ja już chyba nie zdążę.
— Niech ci będzie — sapnęła,
wyraźnie niezadowolona.
Chłopak przytrzymał siostrę w
niedźwiedzim uścisku, za co został powyzywany od głupków i nieudaczników. Widać
było, że to zżyte rodzeństwo. Droczyli się i pomagali sobie nawzajem. Mimo
dużej różnicy charakterów wydawali się najlepszymi przyjaciółmi. Poczułam
zazdrość. Też chciałabym mieć brata albo siostrę lub najlepszego przyjaciela.
Kogoś, komu nie musiałabym się bać zawierzyć sekretów i zawsze mogłabym na
niego liczyć. Kogoś, kogo nigdy nie miałam. Wszystkie myśli, emocje, uczucia
kumulowały się we mnie, nie mając komu być ujawnione. Nie czułam się z tym
dobrze, nie miałam jednak komu ich wyjawić.
Mus odszedł szybkim krokiem. Lilith
usiadła obok mnie, wpatrując się w plac.
— Jestem… — zaczęłam, siląc się na
spokojny ton.
— Mam to gdzieś czym jesteś — warknęła. — I wara ci od mojego brata. — Jej niebieskie oczy błysły
niebezpiecznie, wbijając się w moją zarumienioną ze wstydu twarz. — Bądź sobie
durnowatym człowieczkiem, zrób, co masz zrobić i wracaj, skąd przyszłaś. Nikt
cię tutaj nie potrzebuje.
Wpatrywałam się w nią z otwartymi
ustami. Dlaczego ona mnie tak nienawidzi? Chciałam zapytać, jednak strach przed
kolejnym wybuchem solidnie zacisnął moje wargi. Siedziałyśmy w ciszy pełnej
napięcia. Lilith zastygła w bezruchu, nie zmieniając pozycji co najmniej przez
kolejną godzinę. Z kolei ja wierciłam się niespokojnie. Starałam się ignorować
elfkę. Moje myśli goniły pomiędzy tęsknotą za Mattem a obawami przed
nieubłaganie zbliżającym się spotkaniem. Czego ode mnie chcą? Co się stanie?
Tworzyłam miliony scenariuszy, w większości negatywnych. Co, jeśli chcą mi
przekazać informacje o śmierci całych oddziałów? Może chcą mnie skazać na
śmierć i to właśnie z tego powodu Lilith mnie nie lubi? Może po prostu chcą
mnie odesłać do domu? Moje serce zamarło. Przecież nie miałam domu. Nie
miałabym dokąd pójść, nie wiedziałabym co robić. Lepszym losem byłoby jednak
zginąć, niż błąkać się bez celu i bez możliwości na dobre życie.
— Chodź — fuknęła elfka, szybko
podnosząc się z miejsca. — Czas na obrady.
Moje serce biło w takt naszych
szybkich kroków. Sądziłam, że rozmowa odbędzie się w okolicach studni, ale
zamiast tego Lilith poprowadziła mnie na jeden z mostów stromo opadający ku
jednej z platform. Stamtąd kolejna kładka, równie pochyła, kończyła się tuż pod
placem głównym. Okazało się, że w największym drzewie wydrążona jest dziupla.
Znajdowała się centralnie pod sceną, tylko że kilka metrów niżej. W jaki sposób
struktura utrzymywała pozostała część pnia? Tunel mógł spowodować załamanie się
rośliny.
— Dalej pójdziesz sama — prychnęła kobieta
i bez dalszych ceregieli odeszła.
Stanęłam przed czarną zasłoną. Czy
powinnam tam wchodzić? Podniosłam dłoń, chcąc ją odsunąć. Zawahałam się. Możesz
jeszcze zawrócić, pomyślałam. Od razu zrozumiałam, jak absurdalną wojnę toczę w
głowie. Szybkim ruchem odsunęłam firanę i weszłam do środka.
— W końcu jesteś — usłyszałam w
momencie, kiedy jasność odebrała mi wzrok.
******************************************
No, dziś tak bardziej opisowo, nie za wiele się dzieje. Mimo to, mam nadzieję, że Wam sie spodoba.
Pozdrawiam! ;>