21 maj 2016

Rozdział XIII

Śmierć to zjawisko powszechne. Jednak inaczej odbiera się ją, kiedy umiera ktoś całkowicie obcy, a inaczej, gdy ginie ktoś, z kim miało się bezpośredni kontakt. Gdyby jeszcze była spowodowana chorobą albo starością, nie wzbudziłaby takich kontrowersji, jak wieść o masowym morderstwie.
Wypełniała mnie dziwna pustka. Nie znałam tych ludzi, miałam z nimi tylko wzrokowy kontakt. Ich śmierć była dla mnie dużym zaskoczeniem. Jeszcze bardziej oddziaływała na mnie myśl, że gdybym nie spadła z konia, prawdopodobnie też skończyłabym swój krótki żywot. Miałam nadzieję, że wśród zabitych nie było Matta. Stał się on moim łącznikiem ze światem zewnętrznym, czymś w rodzaju łańcucha, który mnie nie ograniczał, a tylko zapewniał poczucie bezpieczeństwa. Był jedyną osobą, której wiedziałam, że mogę ufać i jedyną, którą znałam przed znalezieniem się w magicznej krainie. Razem z moim przyjacielem wędrował również Anthony, co też przyprawiło mnie o niespokojny oddech, mimo że nie znałam go zbyt dobrze. Dokładne informacje obejmowały tylko moją flankę. Grupa jeźdźców obejmowała zaledwie dwadzieścia ludzi i dziesięć elfów. Nie wystarczyło koni na większą armię. Na wierzchowce mogli pozwolić sobie tylko ci, którzy zdobyli je w walce. Takim sposobem Matt stał się posiadaczem zwierzęcia w bliznach i oddał je mi, co niezbyt mnie cieszyło. Nie było pewne, co działo się z pozostałymi grupami.
Mus, widząc moje bezsilne ciało, uparł się, by nieść mnie na plecach. Nie namawiał długo. Oparłam policzek o jego ramię, zaciskając zęby przy turbulencjach, powodowanych skocznymi krokami elfa. Szliśmy w ciszy. Słońce dawno skryło się za horyzontem. Jedynym źródłem światła były miliardy gwiazd, ślące swe srebrzyste promienie pomiędzy łysymi gałęziami drzew. Byłam bardzo zdziwiona tym, że im głębiej lasu się znajdowaliśmy, tym chłód stawał się coraz mniej odczuwalny. Od Musa biło przyjemne ciepło, które powoli mnie usypiało, jednak trzymałam oczy szeroko otwarte, by nie przegapić widoku miasta.
Zauważyłam zwiększającą się gęstość mgły, otaczającej nas ze wszystkich stron, stającej się coraz mniej przeniknioną z każdym kolejnym stąpnięciem. Wolnym krokiem weszliśmy pomiędzy gęste chmury, niepozwalające dojrzeć nic położonego dalej niż na kilka kroków. Wilgoć osiadała na moim ciele. Po chwili miałam twarz pokrytą warstwą ciepłej wody, a ubranie stało się mokre i ciężkie, nieprzyjemnie ocierało się o zranioną skórę.
 Pod ziemią są gorące źródła  szepnął elf  dlatego tak tu ciepło. Mgła zasłania też drzewa, przez co staje się czymś w rodzaju naturalnej fortyfikacji. Trudno dostrzec nasze zabudowania. Najlepiej działa to w zimne dni, kiedy temperatura powietrza jest znacznie niższa od oparów, troszkę gorzej jest latem. Dlatego też ciężko jest znaleźć nasze miasto.
Drzewa w tym miejscu miały niesamowicie grube pnie. Potrzeba by było około dwudziestu osób, jak nie więcej, by móc objąć konar. Nie rozpoznawałam gatunku rośliny. Ich kora była szorstka, z licznymi guzami i szramami.
Gęste powietrze powodowało u mnie duszność. Elfy wydawały się nieporuszone tym zjawiskiem. Parły naprzód i gdyby nie skręcające się pod wpływem wody włosy, pomyślałabym, że nie ma na nich żadnego wpływu. Podeszliśmy do jednego z większych drzew. Stanęłam na ziemi o własnych nogach, z trudem utrzymując równowagę.
 Teraz najlepsze  zaśmiał się Mus.
Podniósł dłonie do ust i przeciągle zagwizdał. Przez moment nic się nie działo. Po chwili poczułam ruch powietrzach i zobaczyłam ciemny kształt, prędko zbliżający się do podłoża. Szybko okazało się, że to szeroka, gruba deska, obwiązana grubymi linami.
 Świetna rzecz  powiedział elf.  Może czasem mało praktyczna, bo opóźnia dotarcie do miasta i może przenosić tylko dwie osoby naraz, ale też utrudnia wrogom znalezienie wejścia. Zapamiętaj sobie na przyszłość to miejsce  złapał mnie za ramię. — Są jeszcze inne, ale to jako jedyne jest ogólnodostępne. Do pozostałych trudno się dostać.
Kiwnęłam głową pełna wątpliwości. Jak miałabym znaleźć to ogromne drzewo? Wszystkie wyglądały tak samo i skrywały się pod grubą warstwą mgły. Trzymałam się jednak nadziei, że nie będę nigdy wędrować sama i ktoś z towarzyszącej mi grupy na pewno zapamięta przejście. Po szybkim uzgodnieniu kolejności weszłam na kawałek drewna z Musem. Jego siostra uparcie stroniła od mojego towarzystwa. Nie odezwała się podczas podróży ani słowem. Dlaczego? Nie byłam w stanie sobie odpowiedzieć. Wiedziałam, że powinnam dziękować jej za uratowanie życia, jednak nie rozumiałam jej niechęci do mnie, którą wyczuwałam od pierwszej chwili naszej znajomości.
Chłopak zagwizdał kolejny raz. Liny napięły się, a deska ruszyła szybko w górę. Byłam pod wrażeniem zaradności elfów. Ta prowizoryczna winda działała lepiej niż niejedna elektryczna z mojego świata. Posuwała się niesamowicie szybko. Wiatr spowodowany prędkością szumiał mi w uszach i uderzał o oczy, powodując łzawienie. Trzymałam się jednej z lin, nie pozwalając sobie spojrzeć w dół.
 Działa za pomocą magii  oznajmił Mus.  Nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Nocni, jednak mamy kilku magów, którzy odziedziczyli więcej nadnaturalnych genów. Telepatycznie posuwają liny. Dlatego to tak szybko leci.
Ocierałam łzy spływające mi po policzkach, pojawiające się pod wpływem wiatru. Nie chciałam jednak zamykać oczu, by nic nie umknęło mojemu wzrokowi. Po chwili przebiliśmy się ponad białe opary.
Wyglądało niesamowicie. W najskrytszych wyobrażeniach tak tego nie widziałam. Setki drzew połączone były licznymi kładkami i mostami. Grube pnie otoczono drewnianymi kołnierzami i schodami, prowadzącymi do wydrążonych w ogromnych konarach dziupli, przysłoniętych różnobarwnymi zasłonami i firanami. Liście zieleniły się, migocząc radośnie przy małych, złotych światełkach, poruszających się tanecznie we wszystkich kierunkach.
 Czy to…?  zaczęłam zaskoczona.
 Świetliki  powiedział dumnie Mus. – Są tu cały rok! Tu, ponad mgłą, trwa wieczna wiosna. Liście nigdy nie opadają, kwiaty wciąż kwitną. Na tym polega cała magia tego miejsca.
Winda zatrzymała się przy jednej z kładek. Elf zszedł pierwszy, podając mi później rękę, pomógł mi przejść nad niewielką przepaścią pomiędzy dwoma kawałkami drewna. Zadrżałam, widząc białą otchłań pod sobą. Szliśmy plątaniną mostów, pomiędzy gałęziami. Mus powiedział, że te dziuple,  to pokoje. Każdej rodzinie przypadał jeden taki tunel. W środku znajdywały się łóżka, stoliki i krzesła, każdy urządzał je, jak chciał. Na jednym drzewie żyły całe pokolenia, od dziadków po noworodki. Im więcej było dziupli, to znaczyło, że członkowie rodziny są liczniejsi. Tworzyli oni klany. Stąd właśnie brały się wzory na ich twarzach, malowane bardzo trwałą, wręcz niezmywalną farbą. Każdy klan miał swój własny, unikalny tatuaż, odpowiadający jego profesji. Jeżeli dana osoba poświęcała swój czas ponad normę czy nawet narażała życie, pozwalano jej namalować wzór również na rękach, czy plecach, gdzie tylko chciał. Były to symbole świadczące o jego pracowitości i odwadze. Wszystko oczywiście działo się podczas specjalnej ceremonii, odbywającej się raz do roku.
Ominęliśmy ostatni mostek, a przed nami otworzyła się pusta przestrzeń. Pusta? Nie, niepusta. Otworzyło się coś tak wspaniałego, że zaparło mi dech w piersi. Był to plac, a raczej ogromne, największe spośród wszystkich drzewo, którego korona tworzyła płaskie, równe podłoże. Od niego w każdym kierunku uchodziły gałęzie, wyglądające jak drewniane ścieżki. Pośrodku pnia stało coś, co wyglądem przypominało scenę. W jej centrum znajdowała się studnia, zbudowana z grubej, złocistej kory.
 Serce naszego miasta  przedstawił Mus.  To tutaj organizuje się wszelkie uroczystości, czy podejmuje najważniejsze decyzje. Ustawia się wtedy ławki wokoło podestu i elfy przychodzą posłuchać. Z tej studni czerpie się wodę. Jeżeli chce ci się pić, czy masz ochotę się umyć, to musisz tutaj przyjść i nabrać sobie odpowiednia ilość płynu. No i oczywiście jest tego ograniczona ilość. Oszczędzanie zasobów ziemskich to podstawa. Woda pochodzi prosto z podziemnego źródła, została wykopana dawno temu przez naszych przodków.
 A jak możliwe jest, że przechodzi przez sam środek drzewa?  zapytałam.
 W samym sercu tej rośliny wydrążony jest otwór. Zrobiono to magicznymi sposobami, nie naruszając struktury drzewa. Woda swobodnie przemieszcza się w górę i nie ma możliwości spłynięcia w dół. Uczymy się o tym na lekcjach historii, ale pewnie wiesz, jak to jest będąc młokosem, taka wiedza wchodzi jednym uchem, a wychodzi drugim. Jakbyś chciała się dowiedzieć czegoś więcej, to zapytaj kogoś ze starszych, albo poszukaj w bibliotece. To tamten budynek.
Wskazał jeden z konarów, znajdujący się naprzeciwko nas. Jego wejście osłaniały zielone zasłony, a zaraz nad nim, mała płaskorzeźba przedstawiała książkę. Drobne schody będące obok otworu, prowadziły na niewielki podest nad biblioteką. Tam dostrzegłam dzwon.
 Ma za zadanie ostrzegać w razie niebezpieczeństwa  rzekł elf.  Jeszcze nigdy go nie użyto. Ciężko nas znaleźć. Oczywiście, nikt na to nie narzeka.
Ruch wśród drzew był niewielki. Od czasu do czasu dostrzegłam pojedyncze postacie wychylające się zza drzwi lub szybkim krokiem przemierzajże jeden z mostów. Nie dziwiło mnie to, w końcu był środek nocy. Z tego, co zdążyłam zauważyć, poza świetlikami elfy nie korzystały z żadnego innego źródła światła. Zapytałam o to Musa.
 Oj dziewczyno  zaśmiał się.  Niezbyt dobrym pomysłem byłoby rozpalić ognisko w miejscu, gdzie wszystko jest z drewna. Chyba że marzy ci się spalenie żywcem.
Czułam, jak rumieniec pokrywa moją twarz. Chłopak spojrzał na mnie i ziewnął przeciągle. Bez wątpienia był równie zmęczony, jak ja. Rozglądnęłam się jeszcze wokoło, próbując zapamiętać rozmieszczenie gałęzi, by w razie potrzeby móc trafić tam, gdzie chciałam. Musiałam przygotować się jednak na to, że w blasku gwiazd i księżyca, wszystko może wyglądać inaczej niż w świetle słonecznym.
 Proponuję udać się na drzemkę  Mus kiwnął na mnie dłonią i ruszył w przeciwnym kierunku do tego, z którego przyszliśmy. Ominęliśmy główny plac, idąc jedną z równoległych do niego kładek, przeszliśmy obok biblioteki i znów mogłam ujrzeć plątaninę mostów.
 Dużo was tu musi być  stwierdziłam.
 Nie, zaledwie kilka tysięcy. Cała nasza rasa mieści się wśród tych koron. To naprawdę niewiele, porównując do liczby nocnych czy ludzi. Kiedyś było nas więcej, rozmieszczeni byliśmy po całym lecie, w małych nadrzewnych osadach. No ale Nocni nas wykurzyli i ostała się tylko stolica, czyli to miejsce. Nie ma na świecie bezpieczniejszego.
Jednym z mostów podążyliśmy  do najbliższej gałęzi, a od niej, do kolejnej. Powoli gubiłam się w tym, którędy miałabym iść, by znów znaleźć się na placu. W końcu zatrzymaliśmy się przed niewielką dziuplą.
 Tutaj przenocujesz  oznajmił.  To coś jakby kwatera gości. Przyjdę po ciebie rano. Dobrej nocy  uśmiechnął się i odszedł.
Z lekkim ociąganiem odsunęłam kotarę zasłaniającą wejście i wkroczyłam do środka. Mrok nie pozwolił mi zbytnio rozejrzeć się po pomieszczeniu. Dostrzegłam jedynie zarys łóżka i kilku innych mebli. Wpatrując się w prycz, poczułam jak mokre ubranie mi ciąży i jak dawno już nie spałam. Ściągnęłam całe odzienie. Nie było mi zimno, drzewo bardzo dobrze chroniło przed wiatrem.
Leżałam chwilę, wpatrując się w sufit. Kiedy dotrze Matt? Czy w ogóle dotrze? Chciałabym, żeby zobaczył to miejsce. Poczułam ból na samą myśl o tych, co nie będą mogli już się tu zjawić. Wspomnienia o śmierci i morderstwie wypełniały moje myśli. Nie potrafiłam cieszyć się z miękkiego łóżka i ciepłej pościeli. Pełna wątpliwości i wewnętrznego cierpienia w końcu zapadłam w sen.
           
— Wstawaj! — Obudziło mnie pełne złości warknięcie.
Otworzyłam oczy. Dostrzegłam rozmazaną elfią twarz. Rozpoznałam w niej dziewczynę, która mnie tu przyprowadziła.
 Pierwszy i ostatni raz przyniosłam ci wodę  syknęła.  Masz zmyć z siebie to całe gówno i w końcu wyglądać jak człowiek, a nie prosię. I szybko! Bo nikt ze śniadaniem na ciebie czekał nie będzie.
Otworzyłam usta w zdumieniu. Byłam pod wrażeniem ilości wypowiedzianej przez nią słów. Odwróciła się i wyszła, mamrocząc jeszcze coś pod nosem. Wyrwawszy się z sennego otępienia, rozglądnęłam się po pokoju. Był naprawdę mały. Oprócz łóżka znajdowały się tu tylko niewielka szafa i stolik z parą krzeseł. Podłogę przykrywał zielonkawy, puszysty dywan. W jednym z kątów leżała balia pełna parującej wody.
Kąpiel nigdy nie sprawiła mi tyle przyjemności. Szorowałam swoje ciało dziwnie pachnącym mydłem do czerwoności, starając się zmyć cały bród. Zerwałam wszystkie strupy, powodując niewielkie krwawienie, jednak nie przejęłam się tym. To samo uczyniłam z włosami. Ze zdziwieniem zauważyłam, że substancja z łatwością je rozplątuje. Może nie będę musiała ich ścinać? Jednak ta nadzieja została szybko rozwiana, kiedy spostrzegłam, jak bardzo są zniszczone. Elfka okazała się również na tyle miła, że na jednym z krzeseł zostawiła czyste ubrania. Jedyne co mi nie pasowało, to ich rozmiar, były zdecydowanie za duże. Widać, kobieta zamierzała mnie upokorzyć, robiąc ze mnie wieszak. No trudno. Może za ostro ją oceniam? Postanowiłam dać jej szansę, a raczej sprawić, by ona dała ją mi. W końcu wszystko ma jakąś przyczynę, może w nieświadomy sposób ją uraziłam? Westchnęłam.
 Mogę wejść?  usłyszałam.
 Tak  zawołałam, osuszając włosy ręcznikiem.
Do pokoju wpadł Mus. Zmierzył mnie spojrzeniem do stóp do głów, uśmiechając się przy tym, widocznie rozbawiony.
 No nieźle  stwierdził.  Daj, pomogę ci.
Podszedł do mnie i dotknął mojej czupryny. Poczułam delikatny prąd, przeszywający ciało i przyjemne ciepło na czubku głowy.
 Gotowe  zawołał, a ja ze zdziwieniem stwierdziłam, że jestem całkowicie sucha.  Chodź na śniadanie, bo zaraz Lilith zrobi nam na złość i sama wszystko zje.
 Lilith?
 Moja siostra  zaśmiał się.
Poprawiłam białą koszulę, wciskając ją w równie jasne, szorstkie spodnie. Wyglądałam, jakbym uciekła właśnie ze szpitala psychiatrycznego. Szybko nałożyłam na stopy wielkie buciory, jakie dostałam jeszcze w ludzkim obozie i wyszłam za Musem.
Słońce skrywało się za warstwą szarych chmur. Powietrze niosło ze sobą wyraźny zapach zimy, jednak było ono ciepłe, ogrzane przez źródlane opary. Tym razem ścieżki roiły się od elfów wracających ze śniadania. Wszyscy wpatrywali się we mnie, szepcząc między sobą. Zauważyłam różnorodność wzorów na ich twarzach. Były i żółte, i czerwone, czasem zielone, układające się w unikalne figury. Dostrzegłam też, że nad każdą dziuplą znajdował się pewien symbol, zapewne herb klanu, pomalowany na dane kolory należące do rodziny.
Byłam pod obstrzałem spojrzeń i języków. Uparcie wpatrywałam się w plecy Musa, starając się nie zwracać uwagi na towarzystwo. Chłopak coś do mnie mówił, nie mogłam jednak skupić się na jego słowach, zbyt przerażona byciem w centrum uwagi. Znów przeszliśmy obok biblioteki i jednym z szerszych mostów dotarliśmy do dużego, martwego pnia o pustym wnętrzu. Wejście do niego było większe od pozostałych, które widziałam, więcej też kręciło się wokół niego osób. Weszliśmy do środka. Wnętrze okazało się ogromną salą, wypełnioną stołami i ławami, ciągnącymi się od jednego do drugiego krańca sali. Elfy siedziały obok siebie, w niewielkich grupkach, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. Mimo że należały do różnych klanów, nie widać było między nimi żadnego podziału. Po prostu dzieci dokazywały z innymi dziećmi, dorośli omawiali dojrzałe sprawy w starszym gronie. Dlatego też poczułam się okropnie, gdy wraz z moim wejście w pomieszczeniu zapanowała cisza. Mój towarzysz zatrzymał się, uśmiechając szeroko do współplemieńców.
 Dzień dobry wszystkim!  zawołał. Nagle zrobiło mi się słabo. Rzuciłam mu zaniepokojone spojrzenie. Nie zwracaj na nas uwagi, proszę!   wołałam w myślach. Szkoda, że elfy nie są uzdolnione telepatycznie.  Chciałem wam przedstawić naszego gościa… - zmarszczył brwi, a jego oczy odnalazły moje jak masz na imię?  zapytał szeptem. Odpowiedziałam łamiącym się głosem.  Viene.  Powtórzył za mną.  Za jakiś czas, zapewne jeszcze dziś, powinni dołączyć do niej jej rodacy. Mam nadzieję, że umilicie jej pobyt tutaj.
Elfy zaczęły się podnosić i szybko podeszły w naszą stronę. Miałam wrażenie, że cała krew w moim organizmie, wyparowała ze strachu, pozostawiając mnie białą niczym kartka papieru. Wszyscy zaczęli się przedstawiać, podając mi rękę. Nie zapamiętałam żadnego imienia. Byłam w szoku, że tak mnie przyjęli. Zaprowadzili do stolika, nałożyli jedzenia i opowiadali, co warto by było zobaczyć i zwiedzić. Żołądek zaciskał mi się z nerwów. Zdołałam połknąć zaledwie kilka kęsów czegoś, co w smaku przypominało owsiankę z mnóstwem owoców. Tłum gęstniał i gęstniał. W pewnym momencie byłam pewna, że zebrało się tutaj całe miasto. Odnalazłam wzrokiem Musa, który zajmował się właśnie łaskotaniem jednego z elfich dzieci. Poczułam napływ ciepłych uczuć do niego. Jak na zawołanie spojrzał w moim kierunku. Widocznie zauważył strach w moich oczach, bo zaraz do mnie podbiegł i wyciągnął na zewnątrz, tłumacząc, że musimy iść na pewne zebranie.
 Dziękuję  sapnęłam, biorąc głęboki wdech.  Myślałam, że zaraz umrę z nerwów.
 Szczerze mówiąc, to naprawdę mamy zaraz zebranie.  Podrapał się za uchem, mrużąc oczy.  To znaczy, ty masz. Miało się odbyć, jak dotrą wszyscy, ale nie wiadomo kiedy do tego dojdzie, więc ktoś musi ci przedstawić zasady działania tego miejsca.
 I nie możesz tego zrobić ty?  zapytałam.
 Jestem tylko wartownikiem  oznajmił  ten obowiązek należy do kogoś innego.
Rozczarowałam się. Polubiłam tego elfa. Przerażenie wypełniało moje wnętrze na samą myśl o spotkaniu sam na sam z innymi osobnikami tej rasy. O jakie zasady może chodzić? I gdzie jest Matt? Skoro pozostali ludzie wędrowali zaledwie kilka godzin za pierwszym oddziałem, to powinni już dotrzeć. Czułam się bardzo osamotniona. Mus zaprowadził mnie na plac. Obserwowałam, jak elfy krążą wokół studni, a dzieci bawią się drewnianymi mieczami. Pomimo młodego wieku ich buźki pokryte były już małymi oznaczeniami. Mój przewodnik powiedział, że to zwykła farba, która schodzi po kilku umyciach, a prawdziwe znaki otrzymuje się w dniu wkroczenia w dorosłość, czyli mając piętnaście lat. Sam mężczyzna wspomniał, że skończył już dwadzieścia pięć i marzy mu się, by zasłużyć na kolejne tatuaże. Niebieskie barwy na jego twarzy oznaczały profesję wartownika. Przedstawił też kilka innych klanów, jak czerwonych wojowników, czy białych myślicieli.
Długo siedzieliśmy w ciszy. Z zachwytem przyglądałam się temu miejscu. W ciągu dnia nabierało ono tylko uroku. Dostrzegłam kwiaty mieniące się kolorami tęczy, rosnące wzdłuż konarów. Zastanawiałam się, jakim sposobem posadzono je na drzewie. Miałam zapytać się o to Musa, kiedy zobaczyłam zbliżającą się szybkim krokiem Lilith. Jej włosy swobodnie opadały na szczupłe ramiona, a ich końcówki delikatnie podwijały się w kierunku szyi. Ogromne oczy miała mocno podkreślone czarną obwódką. Wykrzywiła usta w dziwnym grymasie, obrzucając mnie przy tym morderczym spojrzeniem.
 Twoja warta, koleś  zawołała, szturchając mocno brata.
  — Zagadałem się  zaśmiał się.  Odprowadziłabyś Viene na obrady?  zapytał.  Ja już chyba nie zdążę.
 Niech ci będzie  sapnęła, wyraźnie niezadowolona.
Chłopak przytrzymał siostrę w niedźwiedzim uścisku, za co został powyzywany od głupków i nieudaczników. Widać było, że to zżyte rodzeństwo. Droczyli się i pomagali sobie nawzajem. Mimo dużej różnicy charakterów wydawali się najlepszymi przyjaciółmi. Poczułam zazdrość. Też chciałabym mieć brata albo siostrę lub najlepszego przyjaciela. Kogoś, komu nie musiałabym się bać zawierzyć sekretów i zawsze mogłabym na niego liczyć. Kogoś, kogo nigdy nie miałam. Wszystkie myśli, emocje, uczucia kumulowały się we mnie, nie mając komu być ujawnione. Nie czułam się z tym dobrze, nie miałam jednak komu ich wyjawić.
Mus odszedł szybkim krokiem. Lilith usiadła obok mnie, wpatrując się w plac.
 Jestem…   zaczęłam, siląc się na spokojny ton.
 Mam to gdzieś czym jesteś  warknęła.  I wara ci od mojego brata.  Jej niebieskie oczy błysły niebezpiecznie, wbijając się w moją zarumienioną ze wstydu twarz.  Bądź sobie durnowatym człowieczkiem, zrób, co masz zrobić i wracaj, skąd przyszłaś. Nikt cię tutaj nie potrzebuje.
Wpatrywałam się w nią z otwartymi ustami. Dlaczego ona mnie tak nienawidzi? Chciałam zapytać, jednak strach przed kolejnym wybuchem solidnie zacisnął moje wargi. Siedziałyśmy w ciszy pełnej napięcia. Lilith zastygła w bezruchu, nie zmieniając pozycji co najmniej przez kolejną godzinę. Z kolei ja wierciłam się niespokojnie. Starałam się ignorować elfkę. Moje myśli goniły pomiędzy tęsknotą za Mattem a obawami przed nieubłaganie zbliżającym się spotkaniem. Czego ode mnie chcą? Co się stanie? Tworzyłam miliony scenariuszy, w większości negatywnych. Co, jeśli chcą mi przekazać informacje o śmierci całych oddziałów? Może chcą mnie skazać na śmierć i to właśnie z tego powodu Lilith mnie nie lubi? Może po prostu chcą mnie odesłać do domu? Moje serce zamarło. Przecież nie miałam domu. Nie miałabym dokąd pójść, nie wiedziałabym co robić. Lepszym losem byłoby jednak zginąć, niż błąkać się bez celu i bez możliwości na dobre życie.
 Chodź  fuknęła elfka, szybko podnosząc się z miejsca.  Czas na obrady.
Moje serce biło w takt naszych szybkich kroków. Sądziłam, że rozmowa odbędzie się w okolicach studni, ale zamiast tego Lilith poprowadziła mnie na jeden z mostów stromo opadający ku jednej z platform. Stamtąd kolejna kładka, równie pochyła, kończyła się tuż pod placem głównym. Okazało się, że w największym drzewie wydrążona jest dziupla. Znajdowała się centralnie pod sceną, tylko że kilka metrów niżej. W jaki sposób struktura utrzymywała pozostała część pnia? Tunel mógł spowodować załamanie się rośliny.
 Dalej pójdziesz sama  prychnęła kobieta i bez dalszych ceregieli odeszła.
Stanęłam przed czarną zasłoną. Czy powinnam tam wchodzić? Podniosłam dłoń, chcąc ją odsunąć. Zawahałam się. Możesz jeszcze zawrócić, pomyślałam. Od razu zrozumiałam, jak absurdalną wojnę toczę w głowie. Szybkim ruchem odsunęłam firanę i weszłam do środka.
 W końcu jesteś  usłyszałam w momencie, kiedy jasność odebrała mi wzrok. 


******************************************

No, dziś tak bardziej opisowo, nie za wiele się dzieje. Mimo to, mam nadzieję, że Wam sie spodoba. 
Pozdrawiam! ;> 

7 maj 2016

Rozdział XII

Czarny rumak strzygł niespokojnie uszami. Białe kłęby pary unosiły się przy kolejnych wydechach ogromnego zwierzęcia. Kopyta uderzały ciężko o zamarzniętą ziemię. Podniósł wielką głowę, nerwowo węsząc.
Przyglądałam się, jak mięśnie znów napinają się, to rozluźniają, przy każdym następnym kroku. Mimo że bałam się koni, przerażały mnie ich ogrom i siła, to uważałam je za najpiękniejsze spośród stworzeń. Jako dziewczynka często marzyłam o własnym, małym kucyku, z którym mogłabym przeżyć wiele przygód. Jednak dziecięce fantazje mijały wraz z kolejnymi latami. Pragnienia, by zostać księżniczką, czy kowbojką kryły się z wolna pod tumanami kurzu, a ich miejsce zajęły racjonalne postanowienia.
Mówiono mi, że każdy ma sobie coś z dziecka. Pisano o tym w książkach i prasie. Dorośli wygłupiali się i robili dziwne rzeczy, chcąc uwolnić drzemiącego w nich młodzieńca. Natomiast moi rówieśnicy starali się dowieść swojej dojrzałości poprzez uciekanie w środku nocy na imprezy, czy palenie papierosów w trakcie trwania lekcji. Jakikolwiek przejaw dziecięcej radości uważali za zaburzenia psychiczne, coś nienormalnego. Wyśmiewali i krytykowali. Dziwiło mnie to. Chcieli być traktowani jako dorośli, a unikali odpowiedzialności. Sama uciekałam się jedynie do skrywania w ośrodkowej bibliotece. Mieć w sobie dziecko, znaczyło dla mnie tyle, co po prostu posiadać wyobraźnię. One widzą świat inaczej niż dorośli. Bawią się z wymyślonymi przyjaciółmi, rysują jednorożce i smoki, wierzą w magię.
Czym jest magia? Kiedyś na myśl od razu przyszłyby mi wróżki i różdżki, czarownice i tajemnicze zwierciadła, tak, jak w bajkach o Kopciuszku, czy Królewnie Śnieżce. Magia w tym miejscu była inna. Znajdowała się wszędzie  w wodzie, ziemi, powietrzu, każdej istocie, w każdej cząsteczce pochodzącej z tego świata. Jak ona powstaje? Czy była tu od początku? Zastanawiałam się, czy potrafiłabym jej użyć. Przez to, że pochodziłam z rasy ludzkiej, zapewne nie mogłabym tego zrobić. Może Strażnicy są w stanie tego dokonać? Może mają pewne zdolności? Mogłabym zapytać Matta…
Potrząsnęłam głową. Myśli o chłopaku wypełniły moją głowę. Matt trzyma moją dłoń. Matt całuje mnie w policzek. Matt się o mnie martwi. Matt mówi, że mu na mnie zależy.
Dlaczego refleksje o nim wciąż zaprzątały mój umysł?
Bo tobie też na nim zależy.
Prychnęłam. Nie. To nieprawda. Uważałam go za przyjaciela. To oczywiste, że chciałam dla niego jak najlepiej. Nie znam go zbyt dobrze. Nie na tyle, by móc stwierdzić jakąkolwiek słabość do jego osoby. Zresztą, odpychało mnie jego spojrzenie na mordowanie ludzi czy elfów.
Przed oczami znów zmaterializowały mi się twarz strażnika i nóż w mojej dłoni. Poczułam, jak ręka napina się przed zadaniem ostatecznego ciosu. Serce biło mi jak szalone. Krew. Mnóstwo krwi. Kilkadziesiąt martwych spojrzeń. Odepchnęłam od siebie ten obraz. Jednak moje wnętrze wciąż wypełniało poczucie winy.
Rozejrzałam się, próbując skupić uwagę na czymś innym. Czas mknął nieubłaganie. Między grubymi pniami drzew przebijały się pierwsze promienie słońca. Pojedyncze chmury prędko pokonywały trasę z jednego krańca widnokręgu do drugiego. Wędrowaliśmy całą noc. W kompletnej ciszy. Zakazano rozmów, by nie zwrócić na siebie uwagi. Jeźdźcy zostali podzieleni na dwie grupy, złożone zarówno z elfich, jak i ludzkich wojowników. Jedna z nich pojechała przodem, w tym ja, a druga została z tyłu, starając się zatrzeć ślady. Między nami rozstawiony był oddział pieszych.
Ta ostrożność wydawała mi się zabawna. Gdyby Nocni chcieli, to znaleźliby nas bez problemu. Moje zdanie podzielało większość osób, jednak Kell powtarzał, że nigdy nie wiadomo, co może uratować nam życie, warto więc rozważnie stawiać kroki. Nawet małe opóźnienie oddziału Nocnych, mogłoby stać się naszą szansą na ratunek. Sam dowódca podążał na tyłach armii. Grupę prowadzoną przez Matta zgubiliśmy z oczu po dwóch godzinach wędrówki. Po kolejnej nie byliśmy już w stanie usłyszeń dudnienia ich kroków.
Starałam się zdrzemnąć podczas jazdy, jednak strach przed ześlizgnięciem się z grzbietu konia pozwalał mi jedynie na chwilowe przymknięcie powiek. Rozmyślałam więc o moim dawnym życiu, jak i chwilowej sytuacji. Odtwarzałam w głowie niczym filmy, rozmowy z Mimosą i Rose. Gdyby udało mi się wrócić do normalnego świata, spisałabym te historie i wydała w formie książki. Warto by było podzielić się z resztą ludzi tak cudowną opowieścią. 
Po kilku kolejnych godzinach zauważyłam, że las zaczyna gęstnieć. Drzewa wydawały się tutaj szersze i wyższe niż te, które widziałam wokoło obozu. Śnieg zniknął, pozwalając dostrzec zamarzniętą ziemię i pojedyncze kłosy trawy. Z kroku na krok było coraz ciszej. Wiatr całkowicie ustał. Nie słyszałam również śpiewu ptaków, nawet konie stąpały bezdźwięcznie. Ten spokój sprawiał wrażenie nienaturalnego, powodował u mnie zdenerwowanie.
Wilczy jeździec, wędrujący zaledwie kilka kroków przede mną, zatrzymał się, a zaraz za nim przystanęli również pozostali. Pociągnęłam za cugle, powstrzymując mojego wierzchowca przed wykonaniem kolejnego stąpnięcia. Elf podniósł dłonie do ust i głośno zahukał. Zmarszczyłam brwi zdziwiona. Co on robi? Odpowiedziały mu podobne odgłosy i ciche gwizdanie. Jeździec ruszył z miejsca, zmuszając swoje zwierzę do biegu. Zbladłam na samą myśl  o szybkiej jeździe. Trzęsącymi się nogami uderzyłam konia, a ten posłusznie podążył w kierunku galopującego stada.
Uzda wyślizgiwała mi się ze spoconych przez nerwy dłoni. Próbowałam przytrzymać się szyi wierzchowca, lecz jego gwałtowne ruchy sprawiały, że odbijałam się od niego niczym pingpongowa piłeczka. Koń dostosowywał tempo do innych zwierząt, przyśpieszając z każdą kolejną sekundą. Marzyłam, by ten bieg w końcu się skończył. Gdzie nam tak śpieszno?
Obróciłam głowę, spoglądając za siebie. Czy przed czymś uciekamy? Nagły cios wytrącił mnie z siodła. Moje ciało uderzyło o ziemię, pozbawiając mnie tchu. Nie byłam w stanie nawet krzyknąć. Czułam, jak przesuwam się z niesamowitą szybkością, uderzając po drodze w kamienie i wystające korzenie. Próbowałam się unieść, jednak nie miałam władzy nad żadną kończyną. Sweter podwinął mi się, odsłaniając nagie plecy. Ból przeszywał tę część ciała przy kolejnych spotkaniach z drzewami i skałami. Ociężale podniosłam głowę. Łzy wypełniały moje oczy, rozmazując obrazy. Rozpoznałam zarys czarnego rumaka, który zdawał się nie zauważyć braku swojego jeźdźca. Dostrzegłam również moją nogę, zaczepioną o strzemię. Zacisnęłam zęby, starając się ją wyciągnąć. Czas zdawał się stać w miejscu. Mierzyłam go, licząc kolejne dziury na drodze, w które wpadłam.
Po długich zmaganiach w końcu wypchnęłam stopę i przetoczyłam się do krawędzi ścieżki. Krew powoli wypełniała odrętwiałą kończynę, powodując nieprzyjemne mrowienie. Nie byłam w stanie się poruczyć. Plecy piekły mnie niemiłosiernie, miałam wrażenie, że połamałam sobie żebra i wszystkie kości obręczy barkowej. Oddychałam ciężko, czując ból przy każdym kolejnym wdechu.
Nigdy więcej jazdy konnej. Żadnych koni. Nigdy.
Z trudem podniosłam się do pozycji siedzącej. Co teraz? Czy jeźdźcy zauważą mój brak? Nie miałam zamiaru podążać za nimi pieszo, nie byłabym w stanie ich dogonić. Pozostało mi tylko czekać na oddział prowadzony przez Matta.
Nie próbowałam wstać. Byłam przekonana, że nogi, osłabione po długiej jeździe, nie będą zdolne do utrzymania mnie w pionie. Objęłam się ramionami i przymknęłam powieki. Może przynajmniej uda mi się odpocząć.
Nie mogłam sprecyzować, czy minęło tylko pięć minut, czy może cała godzina, usłyszałam tylko ciche rżenie, które od razu wyrwało mnie z niespokojnego snu. Zmusiłam się do wstania. Opierałam się ramionami o drzewo, starając się zachować w miarę prostą postawę. Otworzyłam usta z zamiarem wydobycia z siebie prośby o pomoc, jednak nie zdążyłam wypowiedzieć ani słowa, gdyż czyjaś dłoń wylądowała na moich ustach, a inna ręka pociągnęła do tyłu, kryjąc nas oboje za grubymi pniami drzew.
Próbowałam odepchnąć przeciwnika, lecz ten ani drgnął. Kopnęłam go mocno w kolano. Poza syknięciem nie zrobił nic.
 Stój spokojnie albo oboje skończymy jako trupy  usłyszałam szept, o dziwo należący do kobiety.
Zamarłam. Nie miałam gwarancji, że w rękach mojej przeciwniczki będę bezpieczna. Musiałam się uwolnić. Uścisk na moich ustach zmniejszył się. Kobieta najwyraźniej uznała, że wypełnię jej rozkaz. To moja szansa. Wstrzymałam oddech, nasłuchując. Dotarł do mnie cichy tętent konia. Zacisnęłam pięść. Uderzyłam przeciwniczkę łokciem w brzuch. Jęknęła. Chwila dezorientacji pozwoliła mi wymknąć się z jej objęć. Poczułam, jak jej dłoń muska jeszcze mój nadgarstek, jednak nie zdołała mnie chwycić. Wybiegłam na ścieżkę.
 Ratunku!  wrzasnęłam, dostrzegając jeźdźca na rumaku o jabłkowitej maści.
Nieznajomy szybkim ruchem wydobył coś spod płaszcza. Cień kaptura skrywał jego twarz. Dostrzegłam błysk zniekształconego przedmiotu w jego dłoni. Nie zważając na ból mięśni, ruszałam prędko w jego kierunku.
 Pomóż mi!  powtórzyłam.
Osobnik podniósł dłoń ku górze. Zwolniłam kroku. Krew odpłynęła mi z twarzy. Sztylet. On trzymał sztylet. Koń zaczął biec w moją stronę z coraz większą prędkością.
Zabije mnie.
Zamachnął się. Niewielki przedmiot leciał w moim kierunku. Widziałam, jak obraca się wokół własnej osi. W tej samej chwili coś pociągnęło mnie w tył. Ostrze minęło moją twarz zaledwie o centymetr.  Uderzyłam twardo o ziemię.
 Porąbało cię!?  usłyszałam.  Jak chcesz umrzeć, to trzeba mnie było o tym uprzedzić!
Ogromne oczy, o szafirowej barwie wpatrywały się we mnie z oburzeniem. Jasne włosy kobieta zebrała w koński ogon. Odwróciła się na pięcie i spoglądała za zawracającym jeźdźcem. Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa. Uświadomiłam sobie, że to elfka, jedna z Oczu Drzew. Jej blada twarz ozdobiona była przez różnokolorowe wzory. Dominowała głównie barwa niebieska, świetnie podkreślająca piękny odcień oczu. Ciało skrywała pod obcisłym, czarnym strojem. U pasa w dwóch pochwach, schowane były miecze, które w tym momencie wyciągnęła.
 Uciekaj  powiedziała, nie oglądając się na mnie.
Jeździec szarżował prosto na nią. Widziałam pianę sączącą się z pyska wierzchowca. Dostrzegłam błysk zębów, ukazanych we wściekłym uśmiechu.
 Powiedziałam, uciekaj!  powtórzyła elfka.
Byłam sparaliżowana. Kobieta pobiegła przed siebie, zbliżając się szybko do wroga. Wybiła się mocno z ziemi, rzucając się na przeciwnika. Wytrąciła go z siodła. Ich ciała rozdzielały się, to łączyły w bitewnym uścisku. Oglądałam ten taniec ostrzy, nie mogąc oderwać wzroku. Wyglądali tak pięknie. Zdawało mi się, że jestem na przedstawieniu, zapominając na chwilę o tym, iż walka toczy się na śmierć i życie.
Krzyk bólu przywrócił mnie do rzeczywistości. Zacisnęłam zęby, starając się zignorować przemęczone mięśnie i ruszyłam biegiem przez las. Nie wiedziałam dokąd mam się udać, gdzie w ogóle jestem, czy co mnie czeka. Wszystkie drzewa wyglądały tak samo, nie mogłam znaleźć żadnego punktu odniesienia. Oglądałam się co moment za siebie. Co, jeśli elfka zginie? Czy tajemniczy jeździec ruszy za mną?
W oczach wzbierały mi się łzy. Znowu to samo. Z deszczu pod rynnę. Dlaczego wszyscy tak bardzo pragną mojej śmierci? Przez myśl mi przeszło, że lepiej byłoby po prostu zginąć. Nie musiałabym się już bać ani martwić. Wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem. Oznaczało to też pójście na łatwiznę. Czy nie lepiej byłoby zginąć w bardziej honorowym celu?
Powoli zaczynało mi już brakować oddechu. Zmniejszyłam tempo. Nawet nie dostrzegłam, kiedy spomiędzy drzew wybiegłam na niewielką polanę. Nie miałam już siły. Rozłożyłam się na zżółkniętej trawie, starając się zignorować piekące plecy. Przymknęłam oczy.
Zaczynałam mieć dość nowego życia. Poczułam ledwie namacalną tęsknotę za spokojem, jakiego mogłam doznać w sierocińcu. Tam nikt nie groził mi śmiercią ani nie napadał w środku lasu. Nie byłam również narażona na głód i zimno. Kiedy ostatni raz się kąpałam? Miałam wrażenie, że moje ciało pokryte jest warstwą brudu. Moje włosy z pewnością nadawały się już tylko do obcięcia. Uśmiechnęłam się. Prawdopodobnie stałam jedną nogą w grobie, a myślałam o stercie kołtunów na mojej głowie.
Usłyszałam świst. Moment później obok mojej głowy wylądował miecz, wbijając się głęboko w glebę. Byłam przekonana, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Tak niewiele brakło, a ostrze rozcięłoby moją twarz na pół. Nawet nie drgnęłam. Przerażenie przyszpiliło mnie skutecznie do podłoża.
 Wstawaj  odetchnęłam z ulgą, słysząc znajomy głos. — Koniec wakacji.
Posłusznie podniosłam się, wpatrując się w elfkę, która bez najmniejszego wysiłku wyciągnęła miecz i umieściła go w pochwie.
 Na co się gapisz  burknęła.
 Kim jesteś?  zapytałam, czerwieniąc się.
 A co cię to  sapnęła.  Muszę narażać życie, by ratować twój zapyziały tyłek. A wystarczyłoby, żebyś mnie łaskawie posłuchała. Wielka pani się znalazła.
Prychnęła. Odgarnęła blond kosmyk z czoła i szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Zawahałam się. Nie byłam pewna czy powinnam pójść za nią. Na samą myśl o jej towarzystwie zrobiło mi się niedobrze. Co za tupet.
 Raczysz się ruszyć, czy mam ci wysłać specjalne zaproszenie?  kobieta zatrzymała się w pierwszym rzędzie drzew, otaczających polanę.
Czy powinnam jej towarzyszyć? Nie znałam jej, nie wiedziałam, do czego mogłaby być zdolna. Z drugiej strony, uratowała mi życie. Dlaczego miałaby mnie go teraz pozbawiać? Nie wiedziałam gdzie jestem, dokąd iść. Nie pozostało mi nic, jak ruszyć za nią.
Bez słowa podążyłam za kobietą. Elfka w ciszy parła przed siebie. Co chwilę przystawała i nasłuchiwała. Zmęczenie dawało mi o sobie znać coraz bardziej. Zaczęłam potykać się o kamienie czy korzenie drzew. Nie miałam jednak odwagi powiedzieć o tym towarzyszce podróży. Wydawała się bezwzględna i uparta. Emanowała pewnością siebie.
Kiedy moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, zdecydowałam się zakłócić ciszę.
 Gdzie idziemy?
 Do Koronnego Miasta – odpowiedziała spokojnie, co bardzo mnie zdziwiło.
 A daleko jeszcze? – kontynuowałam nieśmiało.
 Nie.
Czekałam na rozwinięcie wypowiedzi, kiedy jednak nie nadchodziło, postanowiłam nie drążyć tematu. Lepiej jej nie drażnić.
Słońce opadało coraz niżej. Smutne w zimie było to, że dzień trwał tak krótko. Dopiero świt budził świat do życia, a już zmierzch kołysał ziemię do snu. Drzewa skutecznie chroniły przed wiatrem. Mimo to czułam, jak moje ciało przeszywają zimne dreszcze. Marzyłam o położeniu się na miękkim łóżku i długim, spokojnym  śnie.
Kobieta przystanęła, wydając z siebie serię gwizdnięć. Odpowiedziały jej podobne odgłosy. A więc Oczy Drzew porozumiewają się za pomocą ptasich tonów. Zainteresował mnie ten fakt. Chwilę później usłyszałam szelest, a następnie zza drzew wyskoczył mężczyzna.
 W końcu  szepnął.  zaczynałem się niepokoić.
 Miałam małe opóźnienie przez tego człowieczka  wskazała mnie palcem, nie racząc nawet spojrzeć w moim kierunku.
Był przystojny. Jasne włosy opadały mu na czoło, a niebieskie oczy, takie same jak u mojej towarzyszki, spoglądały na mnie ciepło. Wyglądał jak męski odpowiednik elfki. Jego twarz zdobiły wzory o granatowej barwie. Na ramieniu zawieszony miał łuk.
 Cześć  przywitał się.  Jestem Mus.
 Cześć  powiedziałam.  A ja…
 No i świetnie  przerwała mi kobieta.  Wszystkich to obchodzi. Kochany braciszku, zdaj mi lepiej raport.
 Ależ oczywiście, droga siostrzyczko  zaśmiał się.  Na stanie mamy pięć nowych koni, ale o dziwo, nie ma żadnego jeźdźca. Naszych wróciło trzech. Reszty możesz się domyślić.
Twarz elfki przybrała szkarłatną barwę.
 Jak to?  sapnęła.  Kpisz sobie ze mnie? Obserwowałam wschodni traktat, ten, którym mieli podążyć. Był czysty!
 Też byliśmy zdziwieni  Mus przetarł dłonią oczy.  Znaleźli inne przejście. Wysłaliśmy już informatorów.
Wsłuchiwałam się w ich rozmowę. Niepokój wdarł się do mojej głowy. Konie. Jeźdźcy. Zmęczenie nie pozwoliło mi szybko połączyć wątków. Coś się stało? Coś nie poszło po naszej myśli?
 … W takim razie tylko ona pozostała  elfka wykrzywiła usta w dziwnym grymasie. To chyba uśmiech.
Tylko ona pozostała. Ona. Ja.
 Słucham!? – wyrzuciłam z siebie.
Rodzeństwo wymieniło zaniepokojone spojrzenia. Mus westchnął głośno.
 Widzisz, chyba nie wszystko poszło, jak powinno  oznajmił.
 Nie rozumiem  odparłam.  Co nie wyszło?
 Nocni znaleźli lukę. Dostali się na tę ścieżkę, którą podążaliście.
 Ale…  nie mogłam dopuścić tej informacji do siebie, nie mogłam tego zaakceptować.
— Przykro mi  szepnął.  Twój oddział już nie istnieje. Miejmy nadzieję, że inni mają więcej szczęścia.




Nomida zaczarowane-szablony