Moje
myśli dryfowały na granicy jawy i snu. Czułam, jak powoli odzyskuję władzę nad
ciałem, mogłam poruszyć palcami u stóp, jak również podrapać się po nosie.
Radość na wieść o tym, że Matt żyje już dawno wygasła, zbyt słaba, by
przeciwstawić się strachowi i poczuciu zagubienia.
Jestem
Strażniczką.
Te
słowa były dla mnie niczym klątwa. Żal, jaki miałam do matki od czasu
uświadomienia mnie o tym, że mnie zostawiła, przybrał na wielkości, obarczając
ją dodatkowo dziedzictwem, jakie mi przekazała. Nienawidziłam jej za to. Kim
trzeba być, by skazywać własne dziecko, na takie życie — pełne upokorzeń, bez
miłości i poczucia bezpieczeństwa. Jednak im bardziej zmęczenie opanowywało
moje ciało, tym bardziej czułam, że moja mama miała słuszność w tym, co
zrobiła. Może właśnie zostawiła mnie po tamtej stronie muru, by odciąć mnie od
mojego dziedzictwa? Może chciała mnie uchronić przed okrutnymi elfami i
zajadłymi wiardami. Może moja mama mnie kochała?
Może.
Wszystko
było zawarte w tym jednym słowie. Równie dobrze mogła chcieć się mnie po cichu
pozbyć, ukryć, byleby nikt się o mnie nie dowiedział. Mogłam być dla niej
udręką, ciężarem, czy czymś, co przynosiło jej wstyd.
Mimowolnie
w moich oczach pojawiły się łzy. Nie mogłam jednak sprecyzować, czy spowodowane
były bólem, czy złością. Chciałam odnaleźć matkę. W tym momencie przypomniały
mi się słowa Zoey. Powiedziała, że ja i Matt jesteśmy jednymi z ostatnich.
Mogłam więc założyć, że ona nie żyje. Rozczarowało mnie to. Miałam ochotę jej
wygarnąć wszystkie krzywdy. Była winna wszystkiemu, co mnie spotkało.
Przemyślenia
powoli przekształciły się w płytki sen, gdzie smok o trzech głowach gonił małą
dziewczynkę. Po chwili uzmysłowiłam sobie, że tym dzieckiem jestem ja. Wielkie
łby zmieniały kształty, przybierając wygląd końskich, jeden miał róg, inny
płomienie zamiast oczu, a trzeci skrzela. Z grubego cielska wyrosły nagle
pierzaste skrzydła. Stwór zamachnął się wielką łapą, powodując mój upadek.
Pazury zawisły nade mną, pod groźbą ostatecznego ciosu. Jednak szpony zmieniły
się w ludzką dłoń, a trzy głowy zredukowały się do jednej. Teraz stał nade mną
Matt, uśmiechając się szeroko. Coś dziwnego było w jego uśmiechu. Zęby miał
szpiczaste niczym lwie kły.
— Obudź się Viene — zawołał, szarpiąc moim ramieniem i spoglądając na mnie swoimi oczami — dziwnie czerwonymi.
Z
trudem podniosłam powieki. Serce biło mi jak szalone, a umysł wciąż trwał w
stanie uśpienia. Zaspanym wzrokiem wyłapałam obecność dwóch postaci nad moim
łóżkiem. Uniosłam się na łokciach, mrużąc oczy.
— Co się dzieje? — zapytałam, choć nie byłam do końca pewna, czy wypowiedziałam to na głos, czy jedynie pomyślałam te słowa.
— To ja, Mus. — Ocknęłam się, skupiając wzrok na jego twarzy. — No i Lilith — dodał.
— Co tu robisz?
— Jak to co? — szepnął zdziwiony. — Mieliśmy iść po tego twojego chłopaka czy coś. — Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz.
— Co? — zawołałam, marszcząc brwi w wyrazie zaskoczenia. — Ja nie mam chłopaka.
— Rusz swoje święte dupsko, bo nie mamy czasu — zawarczała osoba, stojąca za Musem. — Jak tego nie zrobisz, to sama cię stamtąd zedrę.
— Cicho, Lila — skarcił elfkę jej brat. — Nikt nas nie może usłyszeć.
— Tak, ale jak ona zaraz się nie ogarnie, to i tak skończymy z łbami na kijach —sapnęła. – Ruszcie się. Nie będę znowu ratować życia temu człowieczkowi.
I
wyszła. Patrzyłam za nią ze zdumieniem. Dlaczego ona mnie tak nie lubi?
— Nie wiem. Lilith ma swoje humorki. Na wszystko, co posiada, ciężko pracowała i nie
lubi ludzi, którzy się obijają, więc ubieraj się szybko. — Czułam, jak na moją
twarz wpływa rumieniec. Nie chciałam powiedzieć tego na głos. Na pewno nie
elfowi, którego znałam zaledwie dwa dni, a już na pewno nie jej bratu. Nastała
niezręczna cisza, podczas której zastanawiałam się, co mam zrobić. Jak mamy się
wydostać z miasta? Jak odnaleźć Matta? Gdzie są ruiny starego miasta? Czym w
ogóle jest stare miasto?
Niezgrabnie
podniosłam się z łóżka. Spojrzałam na pakunek trzymany przez Musa, później na
samego elfa. Chłopak odchrząknął i rzucił mi paczkę, drugą dłonią nerwowo przeczesał
włosy.
— To ja wyjdę — oznajmił i opuścił pomieszczenie.
Ubrania,
które mi przyniesiono były zdecydowanie lepsze niż te, dane mi przez Lilith
dzień wcześniej. Zrzuciłam białe, workowate odzienie i przebrałam się szybko w
czarne, obcisłe spodnie z szorstkiego, ale rozciągliwego materiału i równie
ciemną koszulkę, której rękawy sięgały mi do łokci. Buty niestety musiały zostać
te same, jakie dostałam już w ludzkim obozie. Leżały obok jednej z nóg łóżka.
Pomieszczenie,
w którym się znajdowałam, wyglądało tak samo, jak mój pokój, jednak dopiero,
kiedy wyszłam na zewnątrz, rozpoznałam, że to właśnie on. Musiano mnie tutaj zanieść
po tym całym naznaczeniu.
Przypomniałam
sobie o tatuażu na nadgarstku. Szybko podniosłam dłoń do oczu, ale oprócz
zaczerwienienia i niewielkiej opuchlizny nie dostrzegłam nic. Uznałam, że to
dziwne.
— To dodatkowa ochrona. — Mus odgadł moje myśli. — Jeśli nikt nie zobaczy znaku,
to nie będzie cię wypytywał o położenie miasta. Nie będą wiedzieć, że tu byłaś.
Chociaż z drugiej strony, pewnie, gdyby go zobaczyli, nie wiedzieliby nawet, że
to nasz symbol.— Wzruszył ramionami. — W sumie trochę bez sensu.
Pierwsze
promienie słońca padały na jego piękną twarz. Wyglądał inaczej niż zwykle,
jakby gwiazda wychwalała jego ideał, chciała podkreślić jego urodę i wielbić
gorącymi pocałunkami. Pomyślałam, że gdyby był Nocnym Elfem, to z pewnością
połączony byłby ze Słońcem i jego imię by nosił. Moje spojrzenie przesunęło się
na jego siostrę, stojącą daleko od nas, opartą o jeden ze słupów
przytrzymujących most. Spoglądała na nas, marszcząc kształtne brwi. Kitka na czubku jej głowy powiewała nieznacznie przy lekkich podmuchach wiatru. Lilith,
chociaż niesamowicie podobna do brata, bardziej przypominała mi Królową Lodu aniżeli
słoneczną księżniczkę. Zastanawiałam się, czy choć odrobinę wyglądam tak dobrze,
jak oni. Poczułam lekkie ukłucie zazdrości, które starałam się szybko wyprzeć z
moich myśli.
— To, jak mamy się stąd wydostać? — zapytałam, siląc się na uśmiech.
— Lilith zaraz zaczyna wartę, więc jak kogoś spotkamy, nie będzie to podejrzane.
Będzie to wyglądać tak, że po prostu ją odprowadzamy — oznajmił Mus. — Wymkniemy się przez stajnię.
— Macie stajnię? — Nie kryłam zdziwienia.
— No jasne! — zaśmiał się elf. — Co ty, myślałaś, że sobie te wilki
wyczarowujemy?
— Nie zdziwiłabym się — szepnęłam sama do siebie. Nie wiem, czy coś potrafiłoby mnie jeszcze zaskoczyć. Skoro w tym świecie istnieją i jednorożce, i pegazy, i
ludzie zmieniający się w wilkopodobne coś, to dlaczego nie można by było
wyczarować sobie wilka?
Mus
pociągnął mnie za przedramię, kierując w stronę siostry. We troje, w całkowitej
ciszy przemierzaliśmy kolejne mosty. Nie spotkaliśmy po drodze żadnej żywej
duszy. Nie wydawało mi się to normalne, w końcu nawet w środku nocy, kiedy
pierwszy raz przybyłam do miasta, ktoś przechadzał się drewnianymi kładkami.
Nie odważyłam się odezwać, otaczająca nas cisza wydawała się tak
delikatna, że nawet głośny oddech mógłby rozerwać ją na małe kawałeczki. Nie
wiedziałam, jakie konsekwencje mogą nam grozić za opuszczenie miasta bez czyjejś
zgody. Lilith określiła to mianem „łbów na kijach”, co dla mnie znaczyło tyle,
co śmierć.
Przełknęłam
ślinę, nerwowo zaciskając palce u rąk. Elfy kroczyły pewnie, ale dostrzegłam w
ich ruchach wymuszaną delikatność, jakby bały się wydać najmniejszy dźwięk.
Intuicyjnie dopasowałam do nich mój krok, jednak nie wychodziło mi to tak
gładko i cicho, jak im.
Lilith
weszła na jeden z jeszcze nieznanych mi mostów. Prowadził on do płaskiego pnia,
podobnego do tego, gdzie znajdowała się studnia, lecz ten był zdecydowanie mniejszy.
Przez jego środek, do samego dołu przechodziła szeroka szczelina.
— Mamy tam zejść? — zapytałam, a moim ciałem wstrząsnęły dreszcze.
— A co, dziewczynka boi się wysokości? — zakpiła Lilith. — Trzeba było się nie pakować do miasta na drzewach.
Po
tych słowach skoczyła w dół. Dłoń automatycznie znalazła się przy moich ustach,
kryjąc grymas szoku na mojej twarzy.
— Jest drabina — zaśmiał się Mus. — Ale efekt piorunujący, nie?
Chłopak
puścił mi oczko, po czym przerzucił nogi w stronę przepaści i tyle go
widziałam. Nie miałam lęku wysokości. Bałam się jedynie upadku, złamania
kręgosłupa, połamania kończyn. Odległość do ziemi była ogromna. Gdybym spadła,
pewnie leciałabym bardzo długo, zanim moje ciało uderzyłoby o grunt. Nie miałam
jednak wyboru. Pochyliłam się nad krawędzią. Zobaczyłam tylko ciemność.
Czy
na pewno nie miałam wyboru? W każdej chwili mogłam zawrócić, znaleźć się z
powrotem w łóżku. Nie byłam tym, kim mi wmawiano, że jestem. Nie miałam żadnych
kwalifikacji, umiejętności. Co, jeśli przyjdzie mi walczyć, czy jechać konno?
Byłam tak naprawdę nikim. Zapewne już w pierwszym dniu odosobnienia w tej
puszczy skończyłby się mój krótki żywot.
Nie myśl tak. Nie wolno ci
tak myśleć.
Byłam
tylko morderczynią. Problemem. Istotą pozbawioną talentów i marzeń o wspaniałej
przyszłości. Małym człowieczkiem.
Może
powinnam się rzucić w dół? I po prostu to skończyć? Musowi i Lilith z pewnością
poszłoby lepiej beze mnie. Matt im pomoże.
Matt.
Nie
może wejść do miasta. Inaczej umrze. Czy oni o tym wiedzą? Czy nie przyjdzie
mnie szukać? Co, jeśli go złapią?
Mój
wzrok padł na pierwszy z wielu szczebli.
Pójdę
i mu powiem. Potem niech się dzieje co chce.
Niepewnie
pochyliłam się nad przepaścią. Drżącymi dłońmi chwytałam kolejne drewniane
belki. Miałam wrażenie, że moja podróż ciągnie się w nieskończoność. Po pewnym
czasie moje palce odmawiały już posłuszeństwa, nie chciały zaciskać się na
szczeblach, czułam wyrastające mi pod skórą bąble.
Po
kilku kolejnych ruchach odważyłam się spojrzeć w dół. Udało mi się dostrzec
odległy grunt, do moich nozdrzy doszedł też zapach piżma i siana. Ten aromat
mieszał się z czymś jeszcze, czego nie potrafiłam zidentyfikować.
Poczułam
ulgę, kiedy moje stopy dotknęły podłoża. Wzięłam głęboki oddech i
prześlizgnęłam się przez niewielką szczelinę w korze drzewa. Znalazłam się w stajni.
Nie była to jednak taka sama stajnia, jaką pamiętałam z ilustrowanych książek.
Przypominała raczej wilczą norę, osadzoną głęboko w ziemi, wyłożoną piaskiem i
sianem. Jedynym źródłem światła były pochodnie, umieszczone dla bezpieczeństwa
w kloszach z przezroczystego materiału. Ogromne pomieszczenie podzielono na
kilka części. W największej zagrodzie dostrzegłam zarys postaci kilku ogromnych
wilków. Czułam, jak ich wzrok mierzy mnie od góry do dołu, jakby oceniały, czy
dałoby radę się mną najeść. Bez wątpienia wyczuwały mój strach. Przeczuwałam,
że gdyby nie oddzielające mnie od nich ogrodzenie, już dawno by się na mnie
rzuciły.
Szłam
dalej przed siebie, starając się nie patrzeć w oczy bestii, w kierunku dwóch osób,
żywo ze sobą dyskutujących. Stały obok kolejnej zagrody, gdzie zobaczyłam mojego
konia, a raczej wierzchowca Matta. Zwierz niespokojnie strzygł uszami,
wsłuchując się w wilcze warczenie i szczekanie. Bez wątpienia niepokoił go
również ten dziwny zapach. Kiedy próbowałam odnaleźć jego źródło, dostrzegłam
następne ogrodzenie, oddzielające od ścieżki ogromne ilości pokrytych krwią
kawałków mięsa.
Przełknęłam
ślinę, starając się powstrzymać odruch wymiotny. Jak oni mogą pracować w takich
warunkach? Czy ich to nie brzydzi? Napotkałam wzrok Musa, który podszedł do
mnie, szeroko się uśmiechając. Musiał dostrzec bladość mojej twarzy, a raczej
jej zielony odcień, bo oglądnął się na górę mięsa i serdecznie zaśmiał.
— Jak coś, to jest świeże — oświadczył dumnie. — Musimy polować za nasze zwierzaki, bo nie chcemy, by komuś udało się za jednym z nich dotrzeć aż tutaj.
Nie widziały słońca już dobre dwa tygodnie. Biedne wilki.
— A skąd się tu wziął ten koń? — Kiwnęłam głową w kierunku czarnego wierzchowca.
— To jeden z niewielu, które uciekły przed Nocnymi, ma zwierzak szczęście. Teraz
pozostaje kwestia, na czym wolisz jechać, na wilku czy koniu. — Mus wbił we
mnie zaciekawione spojrzenie.
— Najlepiej to ani to, ani to — przyznałam. — Kiepski ze mnie jeździec…
— A jest coś, co potrafisz zrobić? — Lilith wykrzywiła usta w ironicznym
uśmieszku. — Ach, wybacz, miałaś dość odwagi, by zejść na dół. — Uniosła ręce w geście poddania.
— Lila, daj jej spokój — skarcił siostrę Mus.
Moje
blade policzki w jednej chwili nabrały szkarłatnej barwy. Miałam ochotę wygarnąć, co o niej myślę, zapytać, dlaczego jest wobec mnie tak niemiła.
Niestety, moje usta pozostawały zamknięte. Nie wiedziałam, czy to strach przed
odrzuceniem ze strony Musa, jeżeli miałabym obrazić jego siostrę, czy po prostu
wiedziałam, że Lilith ma racje. Zacisnęłam pięści, starając się uspokoić.
Oddychałam głęboko przez usta, starając się uniknąć dopływu nieprzyjemnych
zapachów.
— Wolę konia — szepnęłam, na co Mus kiwnął głową i poprowadził mnie w kierunku wierzchowca.
Stanęłam
przed zagrodą, patrząc, jak elf siodła ogromne zwierzę, nucąc pod nosem. Jego
siostra zniknęła za drzwiami stodoły, umieszczonej w kojcu wilków. Odpychałam
od siebie wspomnienia wypowiedzianych przez nią słów.
— Dlaczego nikogo tutaj nie ma? — zapytałam Musa, kiedy ten podawał mi lejce.
— Dziś jest nasze małe święto — oznajmił. — Wszyscy, poza wartownikami, powinni być na głównym placu. To daje nam okazje do ucieczki.
— Jakie święto?
— Pierwszodzień Oczu Drzew, coś jak umowna data powstania naszego ludu. Miejmy
nadzieję, że szybko nie zauważą naszej nieobecności.
— Ale mówiłeś, że jak coś, powiemy, że odprowadzaliśmy Lilith…
— Tak, chodzi o to, że główna mowa zaczyna się dopiero za chwilę, do tego czasu
można jeszcze załatwiać swoje sprawy, ale większość zbiera się już o świcie, bo
organizowane są różne pokazy i konkursy.
Kątem
oka dostrzegłam zbliżającą się elfkę. O krok za nią szły dumnie, dwa ogromne
wilki, jeden czarny, drugi w kolorze srebra. Nie były ubrane w żadne siodła ani
uzdy, kroczyły wolno, niczym dwa wytresowane psy. Wiedziałam jednak, że
wystarczyłby jeden zły ruch, a rozszarpałyby gardło w ułamku sekundy.
Mus
pomógł mi wdrapać się na grzbiet konia, który na sam widok wilków kładł po
sobie uszy i wrogo prychał. Stępem ruszyłam za elfami. Tunel ciągnął się w
nieskończoność. Minęliśmy ostatnią pochodnię, wkraczając w całkowitą ciemność.
Przytuliłam się do szyi wierzchowca, ufając jego instynktowi. Kroczące przed
nami wilki nie wydawały żadnych dźwięków, poruszały się niczym duchy. Przez
moment bałam się, że wstąpiłam na złą ścieżkę, o ile taka była, i szłam w
zupełnie innym kierunku. Jednak chwilę później dostrzegłam nikłe światło przed
sobą, a na jego tle zarys dwóch wilczych jeźdźców, pochylonych nad owłosionymi
karkami swoich podopiecznych.
Zatrzymałam
wierzchowca na granicy kamienistej groty i rozprzestrzeniającej się przede mną
puszczy. Chłody wiatr muskał moje nagie przedramiona i rozwiewał włosy. Czarna
grzywa rumaka powiewała na wietrze. Zwierz uniósł łeb ku górze, rozkoszując się
świeżym, leśnym zapachem. Przycisnęłam łydki do jego boków, nakazując ruszyć
przed siebie. Zdziwił mnie brak mgły, pary czy tych dziwnych, ogromnych drzew. Domyśliłam
się, że tunel prowadzi daleko poza granice miasta, lecz gdzie dokładnie? Mus
zrównał ze mną wilka, który wzrostem prawie dorównywał koniowi.
— Gdzie jesteśmy? — Rzuciłam mu pytające spojrzenie.
— Pamiętasz wasz ludzki obóz? To
zaledwie godzinę drogi od niego — oznajmił, gdy kiwnęłam głową. — Musimy się
pośpieszyć, jeżeli chcemy dogonić Twoich przyjaciół, trzymaj się mocno.
Wilczur ruszył cwałem przed siebie.
Uderzyłam konia łydkami, jednocześnie luzując wodze. Skąd wiedziałam co mam
robić? Nie wiem. Kłykcie bielały mi od nacisku. Zimny wiatr powodował dreszcze
na moim ciele. Bałam się. Bardzo się bałam. Co, jeśli znów spadnę? Miałam
nadzieję, że Mus po mnie wróci. Wpatrywałam się w zgrabne sylwetki wilków,
podziwiałam ruchy elfów na ich grzbietach. Stanowi jedność. Ciało zwierzęcia
idealnie współgrało ze swoim jeźdźcem. Przez moment zastanawiałam się, jak
tresowane są te wierzchowce, skąd biorą się tak ogromne stworzenia. Chwila
dekoncentracji sprawiła, że omal nie wypadłam z siodła, gdy koń przeskakiwał
zwalony pień drzewa. Skupiłam się więc, na utrzymaniu równowagi.
Ze zdziwieniem spostrzegłam, że elfy
zwalniają tępo, by po chwili całkowicie się zatrzymać. Do moich nozdrzy doszedł
nieprzyjemny zapach. Gdy tylko zrównałam się z towarzyszami podróży,
dostrzegłam źródło tego smrodu. Wkoło walały się poszatkowane ciała. Głowy
leżały rozdzielone od korpusów, palce od dłoni, wnętrzności wylewały się na twardą,
zamarzniętą ziemię. Moim ciałem wstrząsnęły torsje.
— Niedobrze mi — zdążyłam szepnąć,
kiedy z moich warg na ziemie wylała się cała zawartość żołądka.
Lilith zasłaniała usta dłonią, a w
jej oczach błyszczały łzy. Tutaj, w tłumie martwych ciał, mógł leżeć ktoś jej
bliski. Jedynie Mus zachował zimną krew. Zeskoczył z grzbietu wilka i
przemierzył pole walki. Nie ruszyłam się z miejsca. Nie byłam w stanie. W moim
brzuchu wciąż trwała rewolucja, oddychałam przez usta, zatykając nos palcami. Widziałam
ślady pazurów i zębów na pobliskich szczątkach. Niektóre z twarzy ostały się w
całości, mogłam więc zauważyć, że wśród zamordowanych byli i ludzie i elfy.
Również konie i wilki leżały zamordowane, i w kawałkach, z wyżartymi dziurami w
brzuchach i szyjach.
— Wiardy — szepnął chłopak,
zatrzymując się przy wierzchowcu. — To część twojego oddziału. — Spojrzał na
mnie ze współczuciem w oczach. — Pierwszy raz słyszę o czymś takim, żeby wiardy
atakowały grupę ludzi i elfów.
Ze smutkiem opuściłam głowę. Czy był
wśród nich ktoś, kogo znałam? Czy możliwe bym znalazła wśród tych wszystkich szczątek
Anthony’ ego lub starca bez ręki? A może te kobiety, z którymi dzieliłam
namiot? Może był tam nasz dowódca, Kell?
— Jedźmy stąd — zaproponowałam, nie
mogłam dużej na to patrzeć. Przełknęłam ślinę, a wraz z nią napływające mi do
gardła wymiociny.
Elf kiwnął jedynie głową i wspiął
się na wilczy grzbiet. Nie zdążył wykonać ani kroku naprzód, kiedy doszedł do
nas dźwięk łudząco przypominający kaszel. Strach sparaliżował moje nogi, nie
pozwalając zmusić konia do ruchu. Mus i Lilith w jednej chwili wyciągnęli zza
pasa krótkie miecze i pośpieszyli wilki. Zwierzęta najeżyły się, ukazując rządek
ostrych zębów, jednak nie wydając najcichszego warknięcia.
Kaszlnięcie powtórzyło się głośniej.
Dostrzegłam również, jak jedno z końskich ciał nieznacznie się poruszyło. Kobieta
ześlizgnęła się z wilka, uspokajająco gładząc go po karku. Podeszła do korpusu
konia, delikatnie go szturchając, a wtedy ze zwłok uniosła się chmara much.
Usłyszałam ciche chrypiące odgłosy,
na których dźwięk, Mus zeskoczył z wilka i pomógł Lilith zepchnąć ogromne cielsko
na bok. Po tym doszło do mnie głośne sapnięcie. Wytężyłam wzrok, starając się
dostrzec, co tam leży. Zobaczyłam zakrwawione spodnie, wbity w sam środek
klatki piersiowej miecz, obwinięty brudną od krwi szmatą, aż w końcu spojrzałam
na twarz rannego. Posklejane włosy i bujna broda z początku nie pozwoliły mi
rozpoznać osobnika. Jednak po chwili do mnie dotarło, kto to.
— Anthony! — wykrzyknęłam, a stado
kruków uniosło się z pobliskich drzew, wydając przeraźliwe dźwięki.
************************************************
I tak rozpoczyna się nasza długa podróż. Matta spotkamy już niebawem. Najpierw dowiemy się co i jak się wydarzyło tutaj. Kolejny rozdział już za 2 tygodnie.
Tymczasem życzę miłych wakacji ;>
Pozdrawiam! ;)
I tak rozpoczyna się nasza długa podróż. Matta spotkamy już niebawem. Najpierw dowiemy się co i jak się wydarzyło tutaj. Kolejny rozdział już za 2 tygodnie.
Tymczasem życzę miłych wakacji ;>
Pozdrawiam! ;)