Kochani,
Wiem, że rozdział powinien być w sobotę/niedzielę, przepraszam, że się nie pojawił. Musze Was również poinformować, że wyjeżdżam do pracy za granicę i nie będzie mnie przez dwa miesiące. Nie mam pojęcia, czy będę mieć dostęp do internetu, więc nie mogę Wam obiecać, że postaram się nadrobić Wasze rozdziały, czy cokolwiek dodam, jeżeli czas i internet pozwoli, to oczywiście się postaram.
Wracam we wrześniu ;)
Przepraszam jeszcze raz i pozdrawiam! Udanych wakacji! ;*
15 lip 2016
26 cze 2016
Rozdział XV
Moje
myśli dryfowały na granicy jawy i snu. Czułam, jak powoli odzyskuję władzę nad
ciałem, mogłam poruszyć palcami u stóp, jak również podrapać się po nosie.
Radość na wieść o tym, że Matt żyje już dawno wygasła, zbyt słaba, by
przeciwstawić się strachowi i poczuciu zagubienia.
Jestem
Strażniczką.
Te
słowa były dla mnie niczym klątwa. Żal, jaki miałam do matki od czasu
uświadomienia mnie o tym, że mnie zostawiła, przybrał na wielkości, obarczając
ją dodatkowo dziedzictwem, jakie mi przekazała. Nienawidziłam jej za to. Kim
trzeba być, by skazywać własne dziecko, na takie życie — pełne upokorzeń, bez
miłości i poczucia bezpieczeństwa. Jednak im bardziej zmęczenie opanowywało
moje ciało, tym bardziej czułam, że moja mama miała słuszność w tym, co
zrobiła. Może właśnie zostawiła mnie po tamtej stronie muru, by odciąć mnie od
mojego dziedzictwa? Może chciała mnie uchronić przed okrutnymi elfami i
zajadłymi wiardami. Może moja mama mnie kochała?
Może.
Wszystko
było zawarte w tym jednym słowie. Równie dobrze mogła chcieć się mnie po cichu
pozbyć, ukryć, byleby nikt się o mnie nie dowiedział. Mogłam być dla niej
udręką, ciężarem, czy czymś, co przynosiło jej wstyd.
Mimowolnie
w moich oczach pojawiły się łzy. Nie mogłam jednak sprecyzować, czy spowodowane
były bólem, czy złością. Chciałam odnaleźć matkę. W tym momencie przypomniały
mi się słowa Zoey. Powiedziała, że ja i Matt jesteśmy jednymi z ostatnich.
Mogłam więc założyć, że ona nie żyje. Rozczarowało mnie to. Miałam ochotę jej
wygarnąć wszystkie krzywdy. Była winna wszystkiemu, co mnie spotkało.
Przemyślenia
powoli przekształciły się w płytki sen, gdzie smok o trzech głowach gonił małą
dziewczynkę. Po chwili uzmysłowiłam sobie, że tym dzieckiem jestem ja. Wielkie
łby zmieniały kształty, przybierając wygląd końskich, jeden miał róg, inny
płomienie zamiast oczu, a trzeci skrzela. Z grubego cielska wyrosły nagle
pierzaste skrzydła. Stwór zamachnął się wielką łapą, powodując mój upadek.
Pazury zawisły nade mną, pod groźbą ostatecznego ciosu. Jednak szpony zmieniły
się w ludzką dłoń, a trzy głowy zredukowały się do jednej. Teraz stał nade mną
Matt, uśmiechając się szeroko. Coś dziwnego było w jego uśmiechu. Zęby miał
szpiczaste niczym lwie kły.
— Obudź się Viene — zawołał, szarpiąc moim ramieniem i spoglądając na mnie swoimi oczami — dziwnie czerwonymi.
Z
trudem podniosłam powieki. Serce biło mi jak szalone, a umysł wciąż trwał w
stanie uśpienia. Zaspanym wzrokiem wyłapałam obecność dwóch postaci nad moim
łóżkiem. Uniosłam się na łokciach, mrużąc oczy.
— Co się dzieje? — zapytałam, choć nie byłam do końca pewna, czy wypowiedziałam to na głos, czy jedynie pomyślałam te słowa.
— To ja, Mus. — Ocknęłam się, skupiając wzrok na jego twarzy. — No i Lilith — dodał.
— Co tu robisz?
— Jak to co? — szepnął zdziwiony. — Mieliśmy iść po tego twojego chłopaka czy coś. — Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz.
— Co? — zawołałam, marszcząc brwi w wyrazie zaskoczenia. — Ja nie mam chłopaka.
— Rusz swoje święte dupsko, bo nie mamy czasu — zawarczała osoba, stojąca za Musem. — Jak tego nie zrobisz, to sama cię stamtąd zedrę.
— Cicho, Lila — skarcił elfkę jej brat. — Nikt nas nie może usłyszeć.
— Tak, ale jak ona zaraz się nie ogarnie, to i tak skończymy z łbami na kijach —sapnęła. – Ruszcie się. Nie będę znowu ratować życia temu człowieczkowi.
I
wyszła. Patrzyłam za nią ze zdumieniem. Dlaczego ona mnie tak nie lubi?
— Nie wiem. Lilith ma swoje humorki. Na wszystko, co posiada, ciężko pracowała i nie
lubi ludzi, którzy się obijają, więc ubieraj się szybko. — Czułam, jak na moją
twarz wpływa rumieniec. Nie chciałam powiedzieć tego na głos. Na pewno nie
elfowi, którego znałam zaledwie dwa dni, a już na pewno nie jej bratu. Nastała
niezręczna cisza, podczas której zastanawiałam się, co mam zrobić. Jak mamy się
wydostać z miasta? Jak odnaleźć Matta? Gdzie są ruiny starego miasta? Czym w
ogóle jest stare miasto?
Niezgrabnie
podniosłam się z łóżka. Spojrzałam na pakunek trzymany przez Musa, później na
samego elfa. Chłopak odchrząknął i rzucił mi paczkę, drugą dłonią nerwowo przeczesał
włosy.
— To ja wyjdę — oznajmił i opuścił pomieszczenie.
Ubrania,
które mi przyniesiono były zdecydowanie lepsze niż te, dane mi przez Lilith
dzień wcześniej. Zrzuciłam białe, workowate odzienie i przebrałam się szybko w
czarne, obcisłe spodnie z szorstkiego, ale rozciągliwego materiału i równie
ciemną koszulkę, której rękawy sięgały mi do łokci. Buty niestety musiały zostać
te same, jakie dostałam już w ludzkim obozie. Leżały obok jednej z nóg łóżka.
Pomieszczenie,
w którym się znajdowałam, wyglądało tak samo, jak mój pokój, jednak dopiero,
kiedy wyszłam na zewnątrz, rozpoznałam, że to właśnie on. Musiano mnie tutaj zanieść
po tym całym naznaczeniu.
Przypomniałam
sobie o tatuażu na nadgarstku. Szybko podniosłam dłoń do oczu, ale oprócz
zaczerwienienia i niewielkiej opuchlizny nie dostrzegłam nic. Uznałam, że to
dziwne.
— To dodatkowa ochrona. — Mus odgadł moje myśli. — Jeśli nikt nie zobaczy znaku,
to nie będzie cię wypytywał o położenie miasta. Nie będą wiedzieć, że tu byłaś.
Chociaż z drugiej strony, pewnie, gdyby go zobaczyli, nie wiedzieliby nawet, że
to nasz symbol.— Wzruszył ramionami. — W sumie trochę bez sensu.
Pierwsze
promienie słońca padały na jego piękną twarz. Wyglądał inaczej niż zwykle,
jakby gwiazda wychwalała jego ideał, chciała podkreślić jego urodę i wielbić
gorącymi pocałunkami. Pomyślałam, że gdyby był Nocnym Elfem, to z pewnością
połączony byłby ze Słońcem i jego imię by nosił. Moje spojrzenie przesunęło się
na jego siostrę, stojącą daleko od nas, opartą o jeden ze słupów
przytrzymujących most. Spoglądała na nas, marszcząc kształtne brwi. Kitka na czubku jej głowy powiewała nieznacznie przy lekkich podmuchach wiatru. Lilith,
chociaż niesamowicie podobna do brata, bardziej przypominała mi Królową Lodu aniżeli
słoneczną księżniczkę. Zastanawiałam się, czy choć odrobinę wyglądam tak dobrze,
jak oni. Poczułam lekkie ukłucie zazdrości, które starałam się szybko wyprzeć z
moich myśli.
— To, jak mamy się stąd wydostać? — zapytałam, siląc się na uśmiech.
— Lilith zaraz zaczyna wartę, więc jak kogoś spotkamy, nie będzie to podejrzane.
Będzie to wyglądać tak, że po prostu ją odprowadzamy — oznajmił Mus. — Wymkniemy się przez stajnię.
— Macie stajnię? — Nie kryłam zdziwienia.
— No jasne! — zaśmiał się elf. — Co ty, myślałaś, że sobie te wilki
wyczarowujemy?
— Nie zdziwiłabym się — szepnęłam sama do siebie. Nie wiem, czy coś potrafiłoby mnie jeszcze zaskoczyć. Skoro w tym świecie istnieją i jednorożce, i pegazy, i
ludzie zmieniający się w wilkopodobne coś, to dlaczego nie można by było
wyczarować sobie wilka?
Mus
pociągnął mnie za przedramię, kierując w stronę siostry. We troje, w całkowitej
ciszy przemierzaliśmy kolejne mosty. Nie spotkaliśmy po drodze żadnej żywej
duszy. Nie wydawało mi się to normalne, w końcu nawet w środku nocy, kiedy
pierwszy raz przybyłam do miasta, ktoś przechadzał się drewnianymi kładkami.
Nie odważyłam się odezwać, otaczająca nas cisza wydawała się tak
delikatna, że nawet głośny oddech mógłby rozerwać ją na małe kawałeczki. Nie
wiedziałam, jakie konsekwencje mogą nam grozić za opuszczenie miasta bez czyjejś
zgody. Lilith określiła to mianem „łbów na kijach”, co dla mnie znaczyło tyle,
co śmierć.
Przełknęłam
ślinę, nerwowo zaciskając palce u rąk. Elfy kroczyły pewnie, ale dostrzegłam w
ich ruchach wymuszaną delikatność, jakby bały się wydać najmniejszy dźwięk.
Intuicyjnie dopasowałam do nich mój krok, jednak nie wychodziło mi to tak
gładko i cicho, jak im.
Lilith
weszła na jeden z jeszcze nieznanych mi mostów. Prowadził on do płaskiego pnia,
podobnego do tego, gdzie znajdowała się studnia, lecz ten był zdecydowanie mniejszy.
Przez jego środek, do samego dołu przechodziła szeroka szczelina.
— Mamy tam zejść? — zapytałam, a moim ciałem wstrząsnęły dreszcze.
— A co, dziewczynka boi się wysokości? — zakpiła Lilith. — Trzeba było się nie pakować do miasta na drzewach.
Po
tych słowach skoczyła w dół. Dłoń automatycznie znalazła się przy moich ustach,
kryjąc grymas szoku na mojej twarzy.
— Jest drabina — zaśmiał się Mus. — Ale efekt piorunujący, nie?
Chłopak
puścił mi oczko, po czym przerzucił nogi w stronę przepaści i tyle go
widziałam. Nie miałam lęku wysokości. Bałam się jedynie upadku, złamania
kręgosłupa, połamania kończyn. Odległość do ziemi była ogromna. Gdybym spadła,
pewnie leciałabym bardzo długo, zanim moje ciało uderzyłoby o grunt. Nie miałam
jednak wyboru. Pochyliłam się nad krawędzią. Zobaczyłam tylko ciemność.
Czy
na pewno nie miałam wyboru? W każdej chwili mogłam zawrócić, znaleźć się z
powrotem w łóżku. Nie byłam tym, kim mi wmawiano, że jestem. Nie miałam żadnych
kwalifikacji, umiejętności. Co, jeśli przyjdzie mi walczyć, czy jechać konno?
Byłam tak naprawdę nikim. Zapewne już w pierwszym dniu odosobnienia w tej
puszczy skończyłby się mój krótki żywot.
Nie myśl tak. Nie wolno ci
tak myśleć.
Byłam
tylko morderczynią. Problemem. Istotą pozbawioną talentów i marzeń o wspaniałej
przyszłości. Małym człowieczkiem.
Może
powinnam się rzucić w dół? I po prostu to skończyć? Musowi i Lilith z pewnością
poszłoby lepiej beze mnie. Matt im pomoże.
Matt.
Nie
może wejść do miasta. Inaczej umrze. Czy oni o tym wiedzą? Czy nie przyjdzie
mnie szukać? Co, jeśli go złapią?
Mój
wzrok padł na pierwszy z wielu szczebli.
Pójdę
i mu powiem. Potem niech się dzieje co chce.
Niepewnie
pochyliłam się nad przepaścią. Drżącymi dłońmi chwytałam kolejne drewniane
belki. Miałam wrażenie, że moja podróż ciągnie się w nieskończoność. Po pewnym
czasie moje palce odmawiały już posłuszeństwa, nie chciały zaciskać się na
szczeblach, czułam wyrastające mi pod skórą bąble.
Po
kilku kolejnych ruchach odważyłam się spojrzeć w dół. Udało mi się dostrzec
odległy grunt, do moich nozdrzy doszedł też zapach piżma i siana. Ten aromat
mieszał się z czymś jeszcze, czego nie potrafiłam zidentyfikować.
Poczułam
ulgę, kiedy moje stopy dotknęły podłoża. Wzięłam głęboki oddech i
prześlizgnęłam się przez niewielką szczelinę w korze drzewa. Znalazłam się w stajni.
Nie była to jednak taka sama stajnia, jaką pamiętałam z ilustrowanych książek.
Przypominała raczej wilczą norę, osadzoną głęboko w ziemi, wyłożoną piaskiem i
sianem. Jedynym źródłem światła były pochodnie, umieszczone dla bezpieczeństwa
w kloszach z przezroczystego materiału. Ogromne pomieszczenie podzielono na
kilka części. W największej zagrodzie dostrzegłam zarys postaci kilku ogromnych
wilków. Czułam, jak ich wzrok mierzy mnie od góry do dołu, jakby oceniały, czy
dałoby radę się mną najeść. Bez wątpienia wyczuwały mój strach. Przeczuwałam,
że gdyby nie oddzielające mnie od nich ogrodzenie, już dawno by się na mnie
rzuciły.
Szłam
dalej przed siebie, starając się nie patrzeć w oczy bestii, w kierunku dwóch osób,
żywo ze sobą dyskutujących. Stały obok kolejnej zagrody, gdzie zobaczyłam mojego
konia, a raczej wierzchowca Matta. Zwierz niespokojnie strzygł uszami,
wsłuchując się w wilcze warczenie i szczekanie. Bez wątpienia niepokoił go
również ten dziwny zapach. Kiedy próbowałam odnaleźć jego źródło, dostrzegłam
następne ogrodzenie, oddzielające od ścieżki ogromne ilości pokrytych krwią
kawałków mięsa.
Przełknęłam
ślinę, starając się powstrzymać odruch wymiotny. Jak oni mogą pracować w takich
warunkach? Czy ich to nie brzydzi? Napotkałam wzrok Musa, który podszedł do
mnie, szeroko się uśmiechając. Musiał dostrzec bladość mojej twarzy, a raczej
jej zielony odcień, bo oglądnął się na górę mięsa i serdecznie zaśmiał.
— Jak coś, to jest świeże — oświadczył dumnie. — Musimy polować za nasze zwierzaki, bo nie chcemy, by komuś udało się za jednym z nich dotrzeć aż tutaj.
Nie widziały słońca już dobre dwa tygodnie. Biedne wilki.
— A skąd się tu wziął ten koń? — Kiwnęłam głową w kierunku czarnego wierzchowca.
— To jeden z niewielu, które uciekły przed Nocnymi, ma zwierzak szczęście. Teraz
pozostaje kwestia, na czym wolisz jechać, na wilku czy koniu. — Mus wbił we
mnie zaciekawione spojrzenie.
— Najlepiej to ani to, ani to — przyznałam. — Kiepski ze mnie jeździec…
— A jest coś, co potrafisz zrobić? — Lilith wykrzywiła usta w ironicznym
uśmieszku. — Ach, wybacz, miałaś dość odwagi, by zejść na dół. — Uniosła ręce w geście poddania.
— Lila, daj jej spokój — skarcił siostrę Mus.
Moje
blade policzki w jednej chwili nabrały szkarłatnej barwy. Miałam ochotę wygarnąć, co o niej myślę, zapytać, dlaczego jest wobec mnie tak niemiła.
Niestety, moje usta pozostawały zamknięte. Nie wiedziałam, czy to strach przed
odrzuceniem ze strony Musa, jeżeli miałabym obrazić jego siostrę, czy po prostu
wiedziałam, że Lilith ma racje. Zacisnęłam pięści, starając się uspokoić.
Oddychałam głęboko przez usta, starając się uniknąć dopływu nieprzyjemnych
zapachów.
— Wolę konia — szepnęłam, na co Mus kiwnął głową i poprowadził mnie w kierunku wierzchowca.
Stanęłam
przed zagrodą, patrząc, jak elf siodła ogromne zwierzę, nucąc pod nosem. Jego
siostra zniknęła za drzwiami stodoły, umieszczonej w kojcu wilków. Odpychałam
od siebie wspomnienia wypowiedzianych przez nią słów.
— Dlaczego nikogo tutaj nie ma? — zapytałam Musa, kiedy ten podawał mi lejce.
— Dziś jest nasze małe święto — oznajmił. — Wszyscy, poza wartownikami, powinni być na głównym placu. To daje nam okazje do ucieczki.
— Jakie święto?
— Pierwszodzień Oczu Drzew, coś jak umowna data powstania naszego ludu. Miejmy
nadzieję, że szybko nie zauważą naszej nieobecności.
— Ale mówiłeś, że jak coś, powiemy, że odprowadzaliśmy Lilith…
— Tak, chodzi o to, że główna mowa zaczyna się dopiero za chwilę, do tego czasu
można jeszcze załatwiać swoje sprawy, ale większość zbiera się już o świcie, bo
organizowane są różne pokazy i konkursy.
Kątem
oka dostrzegłam zbliżającą się elfkę. O krok za nią szły dumnie, dwa ogromne
wilki, jeden czarny, drugi w kolorze srebra. Nie były ubrane w żadne siodła ani
uzdy, kroczyły wolno, niczym dwa wytresowane psy. Wiedziałam jednak, że
wystarczyłby jeden zły ruch, a rozszarpałyby gardło w ułamku sekundy.
Mus
pomógł mi wdrapać się na grzbiet konia, który na sam widok wilków kładł po
sobie uszy i wrogo prychał. Stępem ruszyłam za elfami. Tunel ciągnął się w
nieskończoność. Minęliśmy ostatnią pochodnię, wkraczając w całkowitą ciemność.
Przytuliłam się do szyi wierzchowca, ufając jego instynktowi. Kroczące przed
nami wilki nie wydawały żadnych dźwięków, poruszały się niczym duchy. Przez
moment bałam się, że wstąpiłam na złą ścieżkę, o ile taka była, i szłam w
zupełnie innym kierunku. Jednak chwilę później dostrzegłam nikłe światło przed
sobą, a na jego tle zarys dwóch wilczych jeźdźców, pochylonych nad owłosionymi
karkami swoich podopiecznych.
Zatrzymałam
wierzchowca na granicy kamienistej groty i rozprzestrzeniającej się przede mną
puszczy. Chłody wiatr muskał moje nagie przedramiona i rozwiewał włosy. Czarna
grzywa rumaka powiewała na wietrze. Zwierz uniósł łeb ku górze, rozkoszując się
świeżym, leśnym zapachem. Przycisnęłam łydki do jego boków, nakazując ruszyć
przed siebie. Zdziwił mnie brak mgły, pary czy tych dziwnych, ogromnych drzew. Domyśliłam
się, że tunel prowadzi daleko poza granice miasta, lecz gdzie dokładnie? Mus
zrównał ze mną wilka, który wzrostem prawie dorównywał koniowi.
— Gdzie jesteśmy? — Rzuciłam mu pytające spojrzenie.
— Pamiętasz wasz ludzki obóz? To
zaledwie godzinę drogi od niego — oznajmił, gdy kiwnęłam głową. — Musimy się
pośpieszyć, jeżeli chcemy dogonić Twoich przyjaciół, trzymaj się mocno.
Wilczur ruszył cwałem przed siebie.
Uderzyłam konia łydkami, jednocześnie luzując wodze. Skąd wiedziałam co mam
robić? Nie wiem. Kłykcie bielały mi od nacisku. Zimny wiatr powodował dreszcze
na moim ciele. Bałam się. Bardzo się bałam. Co, jeśli znów spadnę? Miałam
nadzieję, że Mus po mnie wróci. Wpatrywałam się w zgrabne sylwetki wilków,
podziwiałam ruchy elfów na ich grzbietach. Stanowi jedność. Ciało zwierzęcia
idealnie współgrało ze swoim jeźdźcem. Przez moment zastanawiałam się, jak
tresowane są te wierzchowce, skąd biorą się tak ogromne stworzenia. Chwila
dekoncentracji sprawiła, że omal nie wypadłam z siodła, gdy koń przeskakiwał
zwalony pień drzewa. Skupiłam się więc, na utrzymaniu równowagi.
Ze zdziwieniem spostrzegłam, że elfy
zwalniają tępo, by po chwili całkowicie się zatrzymać. Do moich nozdrzy doszedł
nieprzyjemny zapach. Gdy tylko zrównałam się z towarzyszami podróży,
dostrzegłam źródło tego smrodu. Wkoło walały się poszatkowane ciała. Głowy
leżały rozdzielone od korpusów, palce od dłoni, wnętrzności wylewały się na twardą,
zamarzniętą ziemię. Moim ciałem wstrząsnęły torsje.
— Niedobrze mi — zdążyłam szepnąć,
kiedy z moich warg na ziemie wylała się cała zawartość żołądka.
Lilith zasłaniała usta dłonią, a w
jej oczach błyszczały łzy. Tutaj, w tłumie martwych ciał, mógł leżeć ktoś jej
bliski. Jedynie Mus zachował zimną krew. Zeskoczył z grzbietu wilka i
przemierzył pole walki. Nie ruszyłam się z miejsca. Nie byłam w stanie. W moim
brzuchu wciąż trwała rewolucja, oddychałam przez usta, zatykając nos palcami. Widziałam
ślady pazurów i zębów na pobliskich szczątkach. Niektóre z twarzy ostały się w
całości, mogłam więc zauważyć, że wśród zamordowanych byli i ludzie i elfy.
Również konie i wilki leżały zamordowane, i w kawałkach, z wyżartymi dziurami w
brzuchach i szyjach.
— Wiardy — szepnął chłopak,
zatrzymując się przy wierzchowcu. — To część twojego oddziału. — Spojrzał na
mnie ze współczuciem w oczach. — Pierwszy raz słyszę o czymś takim, żeby wiardy
atakowały grupę ludzi i elfów.
Ze smutkiem opuściłam głowę. Czy był
wśród nich ktoś, kogo znałam? Czy możliwe bym znalazła wśród tych wszystkich szczątek
Anthony’ ego lub starca bez ręki? A może te kobiety, z którymi dzieliłam
namiot? Może był tam nasz dowódca, Kell?
— Jedźmy stąd — zaproponowałam, nie
mogłam dużej na to patrzeć. Przełknęłam ślinę, a wraz z nią napływające mi do
gardła wymiociny.
Elf kiwnął jedynie głową i wspiął
się na wilczy grzbiet. Nie zdążył wykonać ani kroku naprzód, kiedy doszedł do
nas dźwięk łudząco przypominający kaszel. Strach sparaliżował moje nogi, nie
pozwalając zmusić konia do ruchu. Mus i Lilith w jednej chwili wyciągnęli zza
pasa krótkie miecze i pośpieszyli wilki. Zwierzęta najeżyły się, ukazując rządek
ostrych zębów, jednak nie wydając najcichszego warknięcia.
Kaszlnięcie powtórzyło się głośniej.
Dostrzegłam również, jak jedno z końskich ciał nieznacznie się poruszyło. Kobieta
ześlizgnęła się z wilka, uspokajająco gładząc go po karku. Podeszła do korpusu
konia, delikatnie go szturchając, a wtedy ze zwłok uniosła się chmara much.
Usłyszałam ciche chrypiące odgłosy,
na których dźwięk, Mus zeskoczył z wilka i pomógł Lilith zepchnąć ogromne cielsko
na bok. Po tym doszło do mnie głośne sapnięcie. Wytężyłam wzrok, starając się
dostrzec, co tam leży. Zobaczyłam zakrwawione spodnie, wbity w sam środek
klatki piersiowej miecz, obwinięty brudną od krwi szmatą, aż w końcu spojrzałam
na twarz rannego. Posklejane włosy i bujna broda z początku nie pozwoliły mi
rozpoznać osobnika. Jednak po chwili do mnie dotarło, kto to.
— Anthony! — wykrzyknęłam, a stado
kruków uniosło się z pobliskich drzew, wydając przeraźliwe dźwięki.
************************************************
I tak rozpoczyna się nasza długa podróż. Matta spotkamy już niebawem. Najpierw dowiemy się co i jak się wydarzyło tutaj. Kolejny rozdział już za 2 tygodnie.
Tymczasem życzę miłych wakacji ;>
Pozdrawiam! ;)
I tak rozpoczyna się nasza długa podróż. Matta spotkamy już niebawem. Najpierw dowiemy się co i jak się wydarzyło tutaj. Kolejny rozdział już za 2 tygodnie.
Tymczasem życzę miłych wakacji ;>
Pozdrawiam! ;)
11 cze 2016
Rozdział XIV
Pomieszczenie,
w którym się znalazłam, skąpane było w złotych, bardzo jasnych barwach.
Sprawiało wrażenie niewielkiego z powodu ścian, tworzących drewnianą kopułę.
Znalazło się tam wystarczająco miejsca dla około dwudziestu osób, siedzących
wokół stołu o kształcie okręgu, znajdującego się w sercu sali. Przez jego
środek przebijało się coś, na kształt przeźroczystej rurki, która miała swój
początek na podłodze, a kończyła się u sufitu. To właśnie od niej bił
niesamowity blask. Mieniła się kolorami srebra i złota, dając światło podobne
do słonecznego, jednak wydawało mi się, że w sali jest zdecydowanie jaśniej niż
na zewnątrz. We wnętrzu przewodu dostrzegłam ruch. Po chwili koncentracji
uzmysłowiłam sobie, że to woda go wypełnia. Był to kanał, prowadzący prosto do studni,
z której pobierało płyny całe miasto. Zjawisko całkowicie odwróciło moją uwagę
od wszystkiego innego, co znajdowało się w sali. Nigdy nie widziałam nic równie
fascynującego. Miałam wrażenie, że moja krew zaczyna dostosowywać swoje tempo
do szybkości wody w kanale. Serce kurczyło się gwałtownie, jego ruchy
wywoływały dreszcze na moim ciele. Mogłabym przysiąc, że czułam je wszędzie, od
czubka głowy, po palce u stóp. Czym spowodowana była moja reakcja? Nie
potrafiłam tego zrozumieć, odnaleźć ośrodka w moim wnętrzu, odpowiedzialnego za
ogarniające mnie w tamtym momencie uczucia. Wiedziałam jedynie, że nie chce, by
chwila dobiegała końca. Wszystkie troski zniknęły, myśli stały się przejrzyste,
czyste, mętlikowe węzły rozprostowywały się. To musiało być spowodowane przez
magie, nie miałam co do tego wątpliwości, lecz w jaki sposób ona działała?
— Widzę, że już odgadłaś, czym jest serce naszego miasta. — Chrapliwy głos
rozniósł się po sali, rozpraszając się. Nie mogłam z tego powodu odgadnąć, kim
jest osoba wypowiadająca te słowa. Wyrwana ze świata myśli skupiłam wzrok na
znajdujących się w pomieszczeniu postaciach. Było ich dokładnie dwadzieścia
jeden. Owładnęło mną skrępowanie. Nie lubiłam być w centrum uwagi, a już na
pewno sama wśród kompletnie nieznanych mi osób. Czułam, jak na policzki
wpływają mi rumieńce. Wzięłam głęboki oddech, starając się zapanować nad
zdenerwowaniem.
— Dz… Dzień dobry — wychrypiałam.
— Witaj, Viene. — Tym razem dostrzegłam poruszające się wargi jednego z mężczyzn. — Prosiłbym, żebyś zajęła swoje miejsce. — Wskazał mi jedno z krzeseł wokół stołu.
Ów
elf był starcem. Jego twarz zdobiła siateczka głębokich zmarszczek, przecinając
linie białego tatuażu, układającego się w coś, co wyglądem przypominało wzburzone
fale oceanu. Złociste oczy o inteligentnym wyrazie błyszczały jednak
młodzieńczo. Poczułam, że mogę zaufać temu mężczyźnie. Mój wzrok błądził po
pozostałych osobach z grupy. Większość była wiekowa, jedynie dwoje z nich
wyglądało na mniej niż trzydzieści lat. Poza sympatycznym staruszkiem
doliczyłam się dziesięciu kobiet i tylu samych postaci męskich. Twarz każdego z
nich zdobił inny tatuaż, różniący się kolorem i kształtem. Domyśliłam się, że
to przedstawiciele poszczególnych klanów.
Usiadłam
na wskazanym miejscu, czując na sobie zaciekawione spojrzenia. Pod ich wpływem
miałam ochotę uciec lub co najmniej schować się pod stół. Utrzymałam jednak
prostą pozycję, unikając kontaktu wzrokowego. Czułam się jak intruz. Nie
pasowałam do tej społeczności. Byłam tylko człowiekiem.
— Mieliśmy nadzieję przeprowadzić tę rozmowę z całą twoją grupą — powiedział starzec. — Nie wiemy jednak, kiedy dotrą pozostali, a pewne rzeczy są zbyt istotne, by
czekać z ich przekazaniem nowo przybyłej osobie. — Kiwnęłam głową, spoglądając
na elfa.
Mężczyzna
spojrzał na leżący przed nim pergamin, marszcząc brwi w skupieniu. Zaskoczyło
mnie to, że wokoło panowała kompletna cisza, nikt nie ważył się poruszyć, czy
choćby kaszlnąć. Miałam wrażenie, że oddycham zbyt głośno, naruszając ten
spokój. Elfy siedziały wyprostowane, wpatrując się w mojego rozmówcę. Byli
usadowieni tak, że co drugie miejsce przynależało się kobiecie. Dzięki takiemu
rozstawieniu odebrałam ich społeczność jako równouprawnioną, zdanie każdej
osoby, bez względu na płeć, było tak samo ważne.
— Jestem Zorb — chrząknął starzec, przeczesując swoje gęste, białe włosy. — Jestem przewodniczącym Rady, jak również głównym przedstawicielem grupy
Myślicieli. Domyślam się, że twój przewodnik mniej więcej przedstawił ci
podział naszego społeczeństwa, więc nie będę już do tego wracał. — Niewielki uśmiech
rozjaśnił jego twarz, sprawiając, że wyglądał młodziej niż w rzeczywistości. — Jak zdążyłaś zauważyć, w Radzie zasiadają osoby, które są przedstawicielami swoich
rodzin — kiwnęłam głową, czując chwilowo rozpierającą mnie dumę, że nie myliłam
się w swoim osądzie. — Kto kim jest i jaka jest jego funkcja, nie będzie dla
ciebie istotne, jednak zapamiętaj te twarze, gdybyś czegoś potrzebowała, śmiało
możesz prosić ich o pomoc.
Ponownie
kiwnęłam głową, przelatując wzrokiem po zgromadzeniu. Czułam, że nie
znalazłabym w sobie na tyle odwagi, by prosić o pomoc obcą osobę. Wiedziałam
jednak, że bez wątpienia należy im się szacunek, jako osobą wybranym i
zaakceptowanym przez lud. Dłużej zatrzymałam spojrzenie na przedstawicielu
Wojowników, którego poznałam po czerwonym odcieniu tatuaży. Rękawy koszuli
podwinięte miał do łokci, przez co mogłam dostrzec zarysy rysunków na umięśnionych
przedramionach, które zdobiły uwypuklenia żył. Ubranie podkreślało również
uwypukloną klatkę piersiową i szerokie ramiona. Jednak, kiedy zobaczyłam jego
twarz, moim ciałem wstrząsnął dreszcz spowodowany strachem. Od czoła, poprzez
oko, do samego podbródka przechodziła gruba, obrzydliwa szrama. Oczodół w tym
miejscu był pusty, dostrzegłam czarną dziurę zamiast spojówki. Zagryzłam
policzek, próbując nie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wojownik wyczuł moje
spojrzenie, bo jego zdrowe oko przekręciło się, wpatrując prosto w moją twarz,
a jego usta wygięły się w krzywym, nieszczerym uśmiechu. Wielką dłonią odgarnął
czarny kosmyk włosów, który wypadł z kucyka, zebranego na czubku jego głowy.
Odwróciłam wzrok i starałam się uspokoić oddech.
— Zacznijmy od pierwszej i najważniejszej rzeczy. — Zorb zdawał się nie zauważyć mojej gwałtownej reakcji. — Jest nią przysięga. Każda nowo przybyła osoba musi złożyć przysięgę, że nigdy nie zdradzi położenia miasta. Nie możemy ci jednak
zaufać, jako że nie jesteś jego mieszkańcem, ani nie jesteś w żaden sposób z
nami powiązana, dlatego też zostanie ci wypalony magiczny znak. Jeśli nas
zdradzisz, to po prostu umrzesz.
— Słucham? — wyjąkałam.
Wzięłam
głęboki oddech. Nikt nie ostrzegł mnie o takich zasadach przebywania w Koronnym
Mieście. Odebrałam to, jako naruszenie mojej prywatności i wolnej woli. Czy to
oznaczało, że umrę nawet nieświadomie, wspominając o czymś związanym z tym
miejscem? Miałam nadzieję, że starzec coś jeszcze powie, lecz ten tylko podniósł
dłoń, a wtedy kilku członków Rady podniosło się, szybkim krokiem zmierzając w
moim kierunku. Wojownik stanął za mną, kładąc mi dłonie na ramionach. Ten dotyk
wydał mi się zbyt intymny, zbyt władczy i ograniczający. Przełknęłam ślinę,
starając się uspokoić plątaninę myśli. Co oni chcą zrobić?
Inny
mężczyzna położył obok mojej dłoni coś, co wyglądało jak ogromne pióro o
koniuszku w kształcie małego nożyka.
— Co… Cco wy chcecie zzrobić? — sapnęłam, nie mogąc powstrzymać drżenia ciała.
Zorb
położył swoją dłoń na mojej, obdarzając mnie smutnym uśmiechem.
— To czeka każdego dziecko. Nie będzie bardzo boleć — zapewnił. — Chodzi o to, że nie chcemy zostać zdradzeni, a wy — ludzie, jesteście bardzo podatni na magie i
jej skutki. Nie możemy pozwolić sobie na żadne niedopatrzenie.
Słuchając
go, dostrzegłam niesamowite podobieństwo w tym co mówi, do tego, co mówił
władca Nocnych Elfów. Nie potrafiłam opanować strachu. Starałam się wyrwać z
uścisku, jednak dłonie Wojownika zacisnęły się nagle na moich przegubach, uniemożliwiając
jakikolwiek ruch. Moja klatka piersiowa unosiła się przy spazmatycznych
oddechach. Myśli dryfowały pomiędzy poczuciem zdrady a niewielkim zrozumieniem.
Dlaczego nie dano mi wyboru? Wiedziałam, że jeżeli dojdzie do wypalenia znaku,
już nigdy nie będę mogła swobodnie rozmawiać, bo wspomnienie o Oczach Drzew może
być wyrokiem śmierci. Bałam się tego. Być może podchodziłam zbyt histerycznie,
może to wcale nie miało być tak straszne i ograniczające. Jednak wiedziałam, że
wystarczyłoby jedno słowo, a moje życie skończy się szybciej, niż się zaczęło.
Dłonie
zaczęły mi drętwieć, bo pod wpływem nacisku elfa o czerwonych tatuażach, krew
miała zaburzony przepływ. Zorb chwycił pióro. Poprzez pojawiające się w moich
oczach łzy dostrzegłam, jak mężczyzna unosi je do góry, a jego usta poruszają
się, wydobywając z siebie niezrozumiałe szepty. Po chwili pochylił się nad moją
prawą ręką. Wojownik odwrócił moje ramię, by odsłonić wewnętrzną część mojej
dłoni. Zacisnęłam oczy, a słone krople spłynęły po moich policzkach. Nie będzie
boleć — wmawiałam sobie, choć na myśl o zaostrzonym przedmiocie ciarki
przechodziły po moim karku.
Najpierw
poczułam ukłucie, coś, jak wbijanie igły w ramie podczas szczepienia. Serce
biło mi jak szalone, miałam wrażenie, że słyszą je wszyscy dookoła. Do czasu,
kiedy mój krzyk zagłuszył wszystko inne. Gdybym miała zobrazować wypełniający
mnie ból, porównałabym go do odrywania kończyny od reszty ciała. Dłoń paliła
mnie żywym ogniem. Wydawało mi się, że skóra pod kciukiem naciąga się, to zmniejsza
swą powierzchnię, powodując męczeńskie skurcze. Z każdą kolejną chwilą ból
narastał, gardło piekło od wrzasku, którego nie mogłam powstrzymać. Sekundy
trwały niczym godziny, łzy lały się strumieniami, a głowy nie wypełniało nic
poza szumem i echem moich wrzasków.
Niech
to się skończy. Niech przestanie boleć.
On
jednak narastał. Wypełniał mnie całą. Oblał mnie niczym ogromna fala. Straciłam
władzę nad swoim ciałem. Moje oczy otworzyły się bez mojej zgody. Wpatrywałam
się w dziwny symbol pod kciukiem. Nie potrafiłam zidentyfikować jego kształtu.
Pióro powoli wychodziło z mojej dłoni. Gdy tylko znalazło się poza ciałem,
wstrząsnął mną dreszcz. Jego siła poruszyła coś w mojej głowie, coś w niej
pękło, niczym szklaka strącona z krawędzi stołu. Rozczepiło się na miliony
kawałków. Obraz zniknął sprzed moich powiek, a zamiast myśli pojawiła się
nieprzenikniona ciemność.
Co
się stało? Gdzie się znalazłam? Wpatrywałam się w drewniany sufit, nie mogąc
wykonać żadnego ruchu, poza mrugnięciem czy wzięciem płytkiego oddechu. Moje
ciało było bezwładne, czułam tylko pulsowanie w prawej dłoni, przenikające aż
do łokcia. Moją głowę wypełniał ból. Nie potrafiłam odnaleźć jego źródła, czy
pochodził ze skroni, czy potylicy. Nic, totalna pustka. Musiałam zemdleć.
Gdy
skupiłam myśli na tym, co mówił Zorb, zaczęłam mieć wątpliwości co do dobrych
intencji Oczu Drzew. Owszem, byli po naszej stronie, jednak w jakim stopniu? Starałam
się ich zrozumieć. Nie wiedziałam zbyt dużo o ludziach, jako istotach podatnych
na magie. Nie wiedziałam, jak się to objawia czy czym może grozić. Pamiętałam
jedynie przypadek Wiadrów. W końcu tylko człowiek jest w stanie nim być.
Przynajmniej tak mi mówiono. Czy są inne sposoby, by wykorzystać człowieka?
Wydawało mi się, że wszystkie rasy odbierają nas, ludzi, jako coś pomiędzy
istotami rozumnymi a zwierzętami. Uznałam to za upokarzające i bezpodstawne.
Miałam się za raczej inteligentną osobę, do tego mającą wolną wolę, co za tym
idzie, umiejąca podejmować indywidualne, świadome decyzje. Elfy odbierały mi
ten przywilej. Samo ograniczanie mnie i narażanie na śmierć, gdybym tylko
wspomniała o ich mieście, sprawiało, że czułam się jako ich więzień.
Rozumiałam, że bali się zdrady, tego, że komuś może się wymsknąć położenie ich
stolicy, ale to nie dawało im prawa decydować za mnie.
Westchnęłam,
starając się oczyścić umysł. Nie mogłam już nic zrobić. Pozostało mi
zaakceptować wszystko takim, jakim jest, a raczej — jakim się stało. W razie
czego będę mogła popełnić samobójstwo, wypowiadając zaledwie jedno słowo. Może
kiedyś mi się to przyda.
— Podjęcie tej decyzji byłoby o wiele trudniejsze, niż sądzisz — usłyszałam.
Chciałam
odwrócić głowę w stronę, z której dobiegał głos, jednak paraliż ciała
uniemożliwiał mi jakikolwiek ruch. Kątem oka dostrzegłam zbliżającą się do mnie
kobietę w kwiecie wieku. Stanęła nad moim łóżkiem, jednak zachowując odpowiedni
dystans, nie naruszając intymnej strefy. Miała czarne niczym smoła włosy,
ciągnące się aż do pasa, a kilka spośród pasemek zaplecione było w warkoczyki.
Duże oczy koloru morza wpatrywały się we mnie ciepło, a płytkie zmarszczki
jedynie dodawały jej urody. Była niesamowicie piękna.
Otworzyłam
usta, chcąc coś powiedzieć, jednak poza jęknięciem nie wydobył się z nich żaden
dźwięk.
— Spokojnie, niedługo ozdrowiejesz — zapewniła mnie, wyginając swoje pełne usta w uśmiechu. — Nie musisz nic mówić, potrafię wyłapywać myśli. — W moich oczach
musiał się odmalować ogromny szok, bo kobieta zaśmiała się i kontynuowała: — Nie czytam w myślach, jedynie mogę odgadnąć pojedyncze słowa, kiedy się skupię.
Jestem Zoey i należę do ludu zwanego Mureen, o którym już wiesz, bo spotkałaś
jedną z nas.
Rose — pomyślałam.
— Jak ona, mam dar zapamiętywania przeszłości, jak również wizje przyszłości.
Wiem dużo o ludziach i elfach, i o wszystkim innym. I również jak u niej, mój
wygląd nie oddaje mojego prawdziwego wieku. — W jej oczach pojawiły się
rozbawione iskierki. W tamtym momencie uznałabym, że ma nie więcej niż
dwadzieścia lat. Zaraz jednak jej twarz spoważniała, a wraz z tym przybyło jej
wiosen. — Wiem, że masz bardzo wiele pytań, lecz nie mamy zbyt dużo czasu. Twój
przyjaciel dotrze tu jeszcze dzisiaj, lecz nie może wejść do miasta.
Dlaczego? — Serce zabiło mi szybciej. Matt żyje! Chciałam to wykrzyczeć. Radość wypełniła
całe moje wnętrze.
— Nie mogą mu wypalić znaku. Nie może być ograniczony, bo inaczej będzie się
znajdował na granicy śmierci. – Na te słowa zimny pot oblał moje ciało. — Jak tylko
będziesz zdolna się poruszyć, znajdź Musa i wyruszajcie. On wie, że ma Ci
towarzyszyć, tak samo jego siostra.
Gdzie?
— Oczy Drzew są dobrzy, tego musisz być pewna. Jednak sami wojny nie wygrają. To,
co nadciąga, jest gorsze od wszystkiego innego, co było. Nie pytaj, co to — dodała szybko, widząc moje zaniepokojone spojrzenie — widzę tylko skrawki przyszłości,
tak niewielkie szczegóły, że jedyne co mogę powiedzieć, to właśnie, że jest
złe. Potrzebujemy ludzi i nie tylko. Potrzebujemy czegoś znacznie silniejszego
i magicznego. Posłuchaj uważnie, wszystko wiąże się z pewną legendą, która
uznawana jest przez wielu, za bajkę.
Znasz
opowieść o Alladorze i jego potomku — zauważyła. — Wiesz również o Mai, o demonie i o Feniksie. Teraz musisz się dowiedzieć czegoś jeszcze.
Zanim
Feniks umarł, zrodził swoje ostatnie pióro. Zostało ono podzielone na cztery
części tak, że każdy z jego skrawków znalazł się w jednym z czterech żywiołów.
Przez wiele lat myślano, że magia ognistego ptaka zginęła i nic z niej nie
pozostało. Tylko Żywe Kroniki przekazywały sobie informacje o tym, że Feniks
obiecał nas nigdy nie opuścić i obietnicy tej dotrzymał. Tajemnicą pozostawało
to, co się stało z jego piórem.
Potomek
Alladora podbił ziemie elfów, ale jak mu się to udało? Odpowiedź poznaliśmy po
bardzo długim czasie. Siła jego armii nie leżała w jej ilości, ale w magii,
jaką z nią związał. Mówi się, że była bardzo liczna i tylko dlatego wygrał tę
wojnę, jednak prawda leży gdzieś indziej.
Co
się stało z piórem Feniksa? Przybrało niesamowitą formę. Związało się z
powietrzem, ziemią, wodą i ogniem. Jego moc stworzyła coś tak
nieprawdopodobnego i cudownego, że większość osób uważa to za mit. Wśród
przestworzy i wiatrów powstał Pegaz, wśród morskich fal galopował Kelpie, wśród
ognia i lawy swój dom znalazła Zmora, a wśród zielonych łąk i traw swój
początek miał Jednorożec.
To
ich odnalazł potomek Alladora i to ich moc wykorzystał. By mieć władzę nad
jednym z magicznych koni wystarczy jedynie mieć ich dusze, zaklętą w
przepięknych kamieniach. Tak jak ten, który masz na szyi. – Odruchowo chciałam pociągnąć
swoją dłoń ku piersi, jednak ta ani drgnęła. – Żyją, by służyć, choć posiadają
wolną wolę, kiedy ma się klejnot nie mogą ci odmówić. Jedyną trudnością jest
to, że by je przywołać, trzeba odnaleźć wszystkie cztery i znaleźć się w
miejscu, w którym wszystko się zaczęło. Potomkowi Alladora potrzebne było do
tego pół wieku, ale my nie mamy tyle czasu. Musisz zebrać przyjaciół i odnaleźć
kamienie.
— Sze… szemu ja? — wyjąkałam, czując ulgę, że odzyskuję władzę nad ciałem.
— Jesteś Strażniczką — odpowiedziała. — Jedną z ostatnich. Nie tylko twoi rodzice zginęli. Zła magia rozprzestrzenia się szybciej, niż byśmy tego chcieli. Wiardów
pojawia się coraz więcej, zaczynają tworzyć stada. Wybijają wszystko. Musicie
się pośpieszyć. Twoim obowiązkiem jest strzec swojego świata. Jeżeli nie
powstrzymamy Zła tutaj, to przeniesie się również za Granicę.
— Nnie jes stłasziczka. — Kropelka potu spłynęła po moim czole.
— Jesteś. Zawsze nią byłaś. To jest coś, czego się nie wybiera. Twoja matka nią
była, więc ty również musisz być.
Moja
matka? Ta kobieta znała moją matkę? Zbierałam w sobie siłę, by znów się
odezwać, kiedy Zoey zerwała się z krzesła, na którym usiadła podczas rozmowy ze
mną.
— Muszę uciekać — szepnęła, nerwowo oglądając się za siebie. — Zacznijcie od ruin starego miasta. Powodzenia – dodała i zniknęła szybciej, niż się pojawiła.
Z
trudem obróciłam głowę w kierunku wejścia, dostrzegłam jeszcze ruch białej
zasłony i znikającą za nią postać Żywej Kroniki.
Magiczne
konie? Pegazy i Jednorożce? Co to za bzdury? Mętlik w mojej głowie zwiększał
swoje rozmiary. Miałam wrażenie, że zaraz pęknie. Odrzuciłam myśli o nich, wspominając
informacje o moim przyjacielu. Matt żyje i idzie do mnie. Znów poczułam
przyjemne ciepło w klatce, które zaraz ustąpiło, kiedy przywołałam obraz mojej
matki będącej Strażniczką. To zbyt wiele informacji. Skąd ona znała moją mamę?
Czy wie, dlaczego mnie zostawiła? Skąd moi adopcyjni rodzice wiedzieli o moim
pochodzeniu?
Co
powinnam zrobić? Wolno zacisnęłam palce prawej dłoni. Jeden z opuszków natrafił
na małe zgrubienie. Syknęłam z bólu.
Nie
wiem, czy to przez ten jeden gwałtowny bodziec, czy po prostu nagle dostałam
olśnienia. Wiedziałam już, że wyruszę na poszukiwanie tych koni. Nie ze względu
na moją matkę czy elfy, ale dla ludzi. Po to, by udowodnić tym wszystkim istotą
mających się za lepsze, że nie jesteśmy gorsi. I po to, by mieć możliwość
skopania tyłków tym, którzy zabili Aschley i Jaspera.
Przymknęłam
powieki. Jednak najpierw muszę odpocząć.
*********************************************
Pierwsze co, to bardzo, bardzo, ale to bardzo przepraszam za tygodniowe opóźnienie. Jakoś nie mogłam się zebrać, by poprawić ten rozdział i go wstawić.
No to trochę się wszystko komplikuje. Magiczny świat staje się jeszcze bardziej magiczny i bajkowy. Ale czy to zmiana na lepsze? No zobaczymy.
Pozdrawiam serdecznie!
Zabieram się za nadrabianie zaległości. Widzimy się za dwa tygodnie ;) :*
21 maj 2016
Rozdział XIII
Śmierć
to zjawisko powszechne. Jednak inaczej odbiera się ją, kiedy umiera ktoś
całkowicie obcy, a inaczej, gdy ginie ktoś, z kim miało się bezpośredni
kontakt. Gdyby jeszcze była spowodowana chorobą albo starością, nie wzbudziłaby
takich kontrowersji, jak wieść o masowym morderstwie.
Wypełniała
mnie dziwna pustka. Nie znałam tych ludzi, miałam z nimi tylko wzrokowy
kontakt. Ich śmierć była dla mnie dużym zaskoczeniem. Jeszcze bardziej
oddziaływała na mnie myśl, że gdybym nie spadła z konia, prawdopodobnie też
skończyłabym swój krótki żywot. Miałam nadzieję, że wśród zabitych nie było
Matta. Stał się on moim łącznikiem ze światem zewnętrznym, czymś w rodzaju
łańcucha, który mnie nie ograniczał, a tylko zapewniał poczucie bezpieczeństwa.
Był jedyną osobą, której wiedziałam, że mogę ufać i jedyną, którą znałam przed
znalezieniem się w magicznej krainie. Razem z moim przyjacielem wędrował
również Anthony, co też przyprawiło mnie o niespokojny oddech, mimo że nie
znałam go zbyt dobrze. Dokładne informacje obejmowały tylko moją flankę. Grupa
jeźdźców obejmowała zaledwie dwadzieścia ludzi i dziesięć elfów. Nie
wystarczyło koni na większą armię. Na wierzchowce mogli pozwolić sobie tylko
ci, którzy zdobyli je w walce. Takim sposobem Matt stał się posiadaczem
zwierzęcia w bliznach i oddał je mi, co niezbyt mnie cieszyło. Nie było pewne,
co działo się z pozostałymi grupami.
Mus,
widząc moje bezsilne ciało, uparł się, by nieść mnie na plecach. Nie namawiał
długo. Oparłam policzek o jego ramię, zaciskając zęby przy turbulencjach,
powodowanych skocznymi krokami elfa. Szliśmy w ciszy. Słońce dawno skryło się
za horyzontem. Jedynym źródłem światła były miliardy gwiazd, ślące swe
srebrzyste promienie pomiędzy łysymi gałęziami drzew. Byłam bardzo zdziwiona
tym, że im głębiej lasu się znajdowaliśmy, tym chłód stawał się coraz mniej
odczuwalny. Od Musa biło przyjemne ciepło, które powoli mnie usypiało, jednak
trzymałam oczy szeroko otwarte, by nie przegapić widoku miasta.
Zauważyłam
zwiększającą się gęstość mgły, otaczającej nas ze wszystkich stron, stającej
się coraz mniej przeniknioną z każdym kolejnym stąpnięciem. Wolnym krokiem
weszliśmy pomiędzy gęste chmury, niepozwalające dojrzeć nic położonego dalej
niż na kilka kroków. Wilgoć osiadała na moim ciele. Po chwili miałam twarz
pokrytą warstwą ciepłej wody, a ubranie stało się mokre i ciężkie,
nieprzyjemnie ocierało się o zranioną skórę.
— Pod ziemią są gorące źródła — szepnął elf — dlatego tak tu ciepło. Mgła
zasłania też drzewa, przez co staje się czymś w rodzaju naturalnej
fortyfikacji. Trudno dostrzec nasze zabudowania. Najlepiej działa to w zimne
dni, kiedy temperatura powietrza jest znacznie niższa od oparów, troszkę gorzej
jest latem. Dlatego też ciężko jest znaleźć nasze miasto.
Drzewa
w tym miejscu miały niesamowicie grube pnie. Potrzeba by było około dwudziestu osób, jak nie więcej, by móc objąć konar. Nie rozpoznawałam gatunku rośliny.
Ich kora była szorstka, z licznymi guzami i szramami.
Gęste
powietrze powodowało u mnie duszność. Elfy wydawały się nieporuszone tym
zjawiskiem. Parły naprzód i gdyby nie skręcające się pod wpływem wody włosy,
pomyślałabym, że nie ma na nich żadnego wpływu. Podeszliśmy do jednego z
większych drzew. Stanęłam na ziemi o własnych nogach, z trudem utrzymując
równowagę.
— Teraz najlepsze — zaśmiał się Mus.
Podniósł
dłonie do ust i przeciągle zagwizdał. Przez moment nic się nie działo. Po
chwili poczułam ruch powietrzach i zobaczyłam ciemny kształt, prędko zbliżający
się do podłoża. Szybko okazało się, że to szeroka, gruba deska, obwiązana
grubymi linami.
— Świetna rzecz — powiedział elf. — Może czasem mało praktyczna, bo opóźnia dotarcie do miasta i może przenosić tylko dwie osoby naraz, ale też utrudnia
wrogom znalezienie wejścia. Zapamiętaj sobie na przyszłość to miejsce — złapał
mnie za ramię. — Są jeszcze inne, ale to jako jedyne jest ogólnodostępne. Do
pozostałych trudno się dostać.
Kiwnęłam
głową pełna wątpliwości. Jak miałabym znaleźć to ogromne drzewo? Wszystkie
wyglądały tak samo i skrywały się pod grubą warstwą mgły. Trzymałam się jednak
nadziei, że nie będę nigdy wędrować sama i ktoś z towarzyszącej mi grupy na
pewno zapamięta przejście. Po szybkim uzgodnieniu kolejności weszłam na kawałek
drewna z Musem. Jego siostra uparcie stroniła od mojego towarzystwa. Nie
odezwała się podczas podróży ani słowem. Dlaczego? Nie byłam w stanie sobie odpowiedzieć.
Wiedziałam, że powinnam dziękować jej za uratowanie życia, jednak nie
rozumiałam jej niechęci do mnie, którą wyczuwałam od pierwszej chwili naszej
znajomości.
Chłopak
zagwizdał kolejny raz. Liny napięły się, a deska ruszyła szybko w górę. Byłam
pod wrażeniem zaradności elfów. Ta prowizoryczna winda działała lepiej niż
niejedna elektryczna z mojego świata. Posuwała się niesamowicie szybko. Wiatr
spowodowany prędkością szumiał mi w uszach i uderzał o oczy, powodując
łzawienie. Trzymałam się jednej z lin, nie pozwalając sobie spojrzeć w dół.
— Działa za pomocą magii — oznajmił Mus. — Nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Nocni, jednak mamy kilku magów, którzy odziedziczyli więcej nadnaturalnych
genów. Telepatycznie posuwają liny. Dlatego to tak szybko leci.
Ocierałam
łzy spływające mi po policzkach, pojawiające się pod wpływem wiatru. Nie
chciałam jednak zamykać oczu, by nic nie umknęło mojemu wzrokowi. Po chwili przebiliśmy
się ponad białe opary.
Wyglądało
niesamowicie. W najskrytszych wyobrażeniach tak tego nie widziałam. Setki drzew
połączone były licznymi kładkami i mostami. Grube pnie otoczono drewnianymi
kołnierzami i schodami, prowadzącymi do wydrążonych w ogromnych konarach
dziupli, przysłoniętych różnobarwnymi zasłonami i firanami. Liście zieleniły
się, migocząc radośnie przy małych, złotych światełkach, poruszających się
tanecznie we wszystkich kierunkach.
— Czy to…? — zaczęłam zaskoczona.
— Świetliki — powiedział dumnie Mus. – Są tu cały rok! Tu, ponad mgłą, trwa
wieczna wiosna. Liście nigdy nie opadają, kwiaty wciąż kwitną. Na tym polega
cała magia tego miejsca.
Winda
zatrzymała się przy jednej z kładek. Elf zszedł pierwszy, podając mi później
rękę, pomógł mi przejść nad niewielką przepaścią pomiędzy dwoma kawałkami
drewna. Zadrżałam, widząc białą otchłań pod sobą. Szliśmy plątaniną mostów,
pomiędzy gałęziami. Mus powiedział, że te dziuple, to pokoje. Każdej rodzinie przypadał jeden
taki tunel. W środku znajdywały się łóżka, stoliki i krzesła, każdy
urządzał je, jak chciał. Na jednym drzewie żyły całe pokolenia, od dziadków po
noworodki. Im więcej było dziupli, to znaczyło, że członkowie rodziny są
liczniejsi. Tworzyli oni klany. Stąd właśnie brały się wzory na ich twarzach,
malowane bardzo trwałą, wręcz niezmywalną farbą. Każdy klan miał swój własny,
unikalny tatuaż, odpowiadający jego profesji. Jeżeli dana osoba poświęcała swój
czas ponad normę czy nawet narażała życie, pozwalano jej namalować wzór
również na rękach, czy plecach, gdzie tylko chciał. Były to symbole świadczące
o jego pracowitości i odwadze. Wszystko oczywiście działo się podczas
specjalnej ceremonii, odbywającej się raz do roku.
Ominęliśmy
ostatni mostek, a przed nami otworzyła się pusta przestrzeń. Pusta? Nie, niepusta.
Otworzyło się coś tak wspaniałego, że zaparło mi dech w piersi. Był to plac, a
raczej ogromne, największe spośród wszystkich drzewo, którego korona tworzyła
płaskie, równe podłoże. Od niego w każdym kierunku uchodziły gałęzie,
wyglądające jak drewniane ścieżki. Pośrodku pnia stało coś, co wyglądem
przypominało scenę. W jej centrum znajdowała się studnia, zbudowana z grubej,
złocistej kory.
— Serce naszego miasta — przedstawił Mus. — To tutaj organizuje się wszelkie uroczystości, czy podejmuje najważniejsze decyzje. Ustawia się wtedy ławki
wokoło podestu i elfy przychodzą posłuchać. Z tej studni czerpie się wodę.
Jeżeli chce ci się pić, czy masz ochotę się umyć, to musisz tutaj przyjść i
nabrać sobie odpowiednia ilość płynu. No i oczywiście jest tego ograniczona
ilość. Oszczędzanie zasobów ziemskich to podstawa. Woda pochodzi prosto z
podziemnego źródła, została wykopana dawno temu przez naszych przodków.
— A jak możliwe jest, że przechodzi przez sam środek drzewa? — zapytałam.
— W samym sercu tej rośliny wydrążony jest otwór. Zrobiono to magicznymi
sposobami, nie naruszając struktury drzewa. Woda swobodnie przemieszcza się w
górę i nie ma możliwości spłynięcia w dół. Uczymy się o tym na lekcjach
historii, ale pewnie wiesz, jak to jest będąc młokosem, taka wiedza wchodzi
jednym uchem, a wychodzi drugim. Jakbyś chciała się dowiedzieć czegoś więcej,
to zapytaj kogoś ze starszych, albo poszukaj w bibliotece. To tamten budynek.
Wskazał
jeden z konarów, znajdujący się naprzeciwko nas. Jego wejście osłaniały zielone
zasłony, a zaraz nad nim, mała płaskorzeźba przedstawiała książkę. Drobne
schody będące obok otworu, prowadziły na niewielki podest nad biblioteką. Tam
dostrzegłam dzwon.
— Ma za zadanie ostrzegać w razie niebezpieczeństwa — rzekł elf. — Jeszcze nigdy go nie użyto. Ciężko nas znaleźć. Oczywiście, nikt na to nie narzeka.
Ruch
wśród drzew był niewielki. Od czasu do czasu dostrzegłam pojedyncze postacie
wychylające się zza drzwi lub szybkim krokiem przemierzajże jeden z mostów. Nie
dziwiło mnie to, w końcu był środek nocy. Z tego, co zdążyłam zauważyć, poza
świetlikami elfy nie korzystały z żadnego innego źródła światła. Zapytałam o to
Musa.
— Oj dziewczyno — zaśmiał się. — Niezbyt dobrym pomysłem byłoby rozpalić ognisko w miejscu, gdzie wszystko jest z drewna. Chyba że marzy ci się spalenie żywcem.
Czułam,
jak rumieniec pokrywa moją twarz. Chłopak spojrzał na mnie i ziewnął
przeciągle. Bez wątpienia był równie zmęczony, jak ja. Rozglądnęłam się jeszcze
wokoło, próbując zapamiętać rozmieszczenie gałęzi, by w razie potrzeby móc
trafić tam, gdzie chciałam. Musiałam przygotować się jednak na to, że w blasku
gwiazd i księżyca, wszystko może wyglądać inaczej niż w świetle słonecznym.
— Proponuję udać się na drzemkę — Mus kiwnął na mnie dłonią i ruszył w przeciwnym kierunku do tego, z którego przyszliśmy. Ominęliśmy główny plac, idąc jedną z
równoległych do niego kładek, przeszliśmy obok biblioteki i znów mogłam ujrzeć
plątaninę mostów.
— Dużo was tu musi być — stwierdziłam.
— Nie, zaledwie kilka tysięcy. Cała nasza rasa mieści się wśród tych koron. To
naprawdę niewiele, porównując do liczby nocnych czy ludzi. Kiedyś było nas
więcej, rozmieszczeni byliśmy po całym lecie, w małych nadrzewnych osadach. No
ale Nocni nas wykurzyli i ostała się tylko stolica, czyli to miejsce. Nie ma na
świecie bezpieczniejszego.
Jednym
z mostów podążyliśmy do najbliższej
gałęzi, a od niej, do kolejnej. Powoli gubiłam się w tym, którędy miałabym iść,
by znów znaleźć się na placu. W końcu zatrzymaliśmy się przed niewielką dziuplą.
— Tutaj przenocujesz — oznajmił. — To coś jakby kwatera gości. Przyjdę po ciebie rano. Dobrej nocy — uśmiechnął
się i odszedł.
Z lekkim ociąganiem odsunęłam kotarę
zasłaniającą wejście i wkroczyłam do środka. Mrok nie pozwolił mi zbytnio
rozejrzeć się po pomieszczeniu. Dostrzegłam jedynie zarys łóżka i kilku innych
mebli. Wpatrując się w prycz, poczułam jak mokre ubranie mi ciąży i jak dawno
już nie spałam. Ściągnęłam całe odzienie. Nie było mi zimno, drzewo bardzo
dobrze chroniło przed wiatrem.
Leżałam chwilę, wpatrując się w
sufit. Kiedy dotrze Matt? Czy w ogóle dotrze? Chciałabym, żeby zobaczył to
miejsce. Poczułam ból na samą myśl o tych, co nie będą mogli już się tu zjawić.
Wspomnienia o śmierci i morderstwie wypełniały moje myśli. Nie potrafiłam
cieszyć się z miękkiego łóżka i ciepłej pościeli. Pełna wątpliwości i
wewnętrznego cierpienia w końcu zapadłam w sen.
— Wstawaj! — Obudziło mnie pełne
złości warknięcie.
Otworzyłam oczy. Dostrzegłam
rozmazaną elfią twarz. Rozpoznałam w niej dziewczynę, która mnie tu
przyprowadziła.
— Pierwszy i ostatni raz przyniosłam
ci wodę — syknęła. — Masz zmyć z siebie to całe gówno i w końcu wyglądać jak
człowiek, a nie prosię. I szybko! Bo nikt ze śniadaniem na ciebie czekał nie
będzie.
Otworzyłam usta w zdumieniu. Byłam
pod wrażeniem ilości wypowiedzianej przez nią słów. Odwróciła się i wyszła,
mamrocząc jeszcze coś pod nosem. Wyrwawszy się z sennego otępienia,
rozglądnęłam się po pokoju. Był naprawdę mały. Oprócz łóżka znajdowały się tu
tylko niewielka szafa i stolik z parą krzeseł. Podłogę przykrywał zielonkawy,
puszysty dywan. W jednym z kątów leżała balia pełna parującej wody.
Kąpiel nigdy nie sprawiła mi tyle
przyjemności. Szorowałam swoje ciało dziwnie pachnącym mydłem do czerwoności,
starając się zmyć cały bród. Zerwałam wszystkie strupy, powodując niewielkie
krwawienie, jednak nie przejęłam się tym. To samo uczyniłam z włosami. Ze
zdziwieniem zauważyłam, że substancja z łatwością je rozplątuje. Może nie będę
musiała ich ścinać? Jednak ta nadzieja została szybko rozwiana, kiedy
spostrzegłam, jak bardzo są zniszczone. Elfka okazała się również na tyle miła,
że na jednym z krzeseł zostawiła czyste ubrania. Jedyne co mi nie pasowało, to
ich rozmiar, były zdecydowanie za duże. Widać, kobieta zamierzała mnie
upokorzyć, robiąc ze mnie wieszak. No trudno. Może za ostro ją oceniam?
Postanowiłam dać jej szansę, a raczej sprawić, by ona dała ją mi. W końcu
wszystko ma jakąś przyczynę, może w nieświadomy sposób ją uraziłam?
Westchnęłam.
— Mogę wejść? — usłyszałam.
— Tak — zawołałam, osuszając włosy
ręcznikiem.
Do pokoju wpadł Mus. Zmierzył mnie
spojrzeniem do stóp do głów, uśmiechając się przy tym, widocznie rozbawiony.
— No nieźle — stwierdził. — Daj,
pomogę ci.
Podszedł do mnie i dotknął mojej
czupryny. Poczułam delikatny prąd, przeszywający ciało i przyjemne ciepło na
czubku głowy.
— Gotowe — zawołał, a ja ze
zdziwieniem stwierdziłam, że jestem całkowicie sucha. — Chodź na śniadanie, bo
zaraz Lilith zrobi nam na złość i sama wszystko zje.
— Lilith?
— Moja siostra — zaśmiał się.
Poprawiłam białą koszulę, wciskając
ją w równie jasne, szorstkie spodnie. Wyglądałam, jakbym uciekła właśnie ze
szpitala psychiatrycznego. Szybko nałożyłam na stopy wielkie buciory, jakie
dostałam jeszcze w ludzkim obozie i wyszłam za Musem.
Słońce skrywało się za warstwą
szarych chmur. Powietrze niosło ze sobą wyraźny zapach zimy, jednak było ono
ciepłe, ogrzane przez źródlane opary. Tym razem ścieżki roiły się od elfów
wracających ze śniadania. Wszyscy wpatrywali się we mnie, szepcząc między sobą.
Zauważyłam różnorodność wzorów na ich twarzach. Były i żółte, i czerwone,
czasem zielone, układające się w unikalne figury. Dostrzegłam też, że nad każdą
dziuplą znajdował się pewien symbol, zapewne herb klanu, pomalowany na dane
kolory należące do rodziny.
Byłam pod obstrzałem spojrzeń i
języków. Uparcie wpatrywałam się w plecy Musa, starając się nie zwracać uwagi
na towarzystwo. Chłopak coś do mnie mówił, nie mogłam jednak skupić się na jego
słowach, zbyt przerażona byciem w centrum uwagi. Znów przeszliśmy obok
biblioteki i jednym z szerszych mostów dotarliśmy do dużego, martwego pnia o
pustym wnętrzu. Wejście do niego było większe od pozostałych, które widziałam,
więcej też kręciło się wokół niego osób. Weszliśmy do środka. Wnętrze okazało
się ogromną salą, wypełnioną stołami i ławami, ciągnącymi się od jednego do
drugiego krańca sali. Elfy siedziały obok siebie, w niewielkich grupkach,
śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. Mimo że należały do różnych klanów, nie
widać było między nimi żadnego podziału. Po prostu dzieci dokazywały z innymi
dziećmi, dorośli omawiali dojrzałe sprawy w starszym gronie. Dlatego też
poczułam się okropnie, gdy wraz z moim wejście w pomieszczeniu zapanowała
cisza. Mój towarzysz zatrzymał się, uśmiechając szeroko do współplemieńców.
— Dzień dobry wszystkim! — zawołał.
Nagle zrobiło mi się słabo. Rzuciłam mu zaniepokojone spojrzenie. Nie zwracaj na nas uwagi, proszę! — wołałam w myślach. Szkoda, że elfy nie są
uzdolnione telepatycznie. — Chciałem wam przedstawić naszego gościa… -
zmarszczył brwi, a jego oczy odnalazły moje —jak masz na imię? — zapytał
szeptem. Odpowiedziałam łamiącym się głosem. — Viene. — Powtórzył za mną. — Za
jakiś czas, zapewne jeszcze dziś, powinni dołączyć do niej jej rodacy. Mam
nadzieję, że umilicie jej pobyt tutaj.
Elfy zaczęły się podnosić i szybko
podeszły w naszą stronę. Miałam wrażenie, że cała krew w moim organizmie,
wyparowała ze strachu, pozostawiając mnie białą niczym kartka papieru. Wszyscy
zaczęli się przedstawiać, podając mi rękę. Nie zapamiętałam żadnego imienia.
Byłam w szoku, że tak mnie przyjęli. Zaprowadzili do stolika, nałożyli jedzenia
i opowiadali, co warto by było zobaczyć i zwiedzić. Żołądek zaciskał mi się z
nerwów. Zdołałam połknąć zaledwie kilka kęsów czegoś, co w smaku przypominało
owsiankę z mnóstwem owoców. Tłum gęstniał i gęstniał. W pewnym momencie byłam
pewna, że zebrało się tutaj całe miasto. Odnalazłam wzrokiem Musa, który
zajmował się właśnie łaskotaniem jednego z elfich dzieci. Poczułam napływ
ciepłych uczuć do niego. Jak na zawołanie spojrzał w moim kierunku. Widocznie
zauważył strach w moich oczach, bo zaraz do mnie podbiegł i wyciągnął na
zewnątrz, tłumacząc, że musimy iść na pewne zebranie.
— Dziękuję — sapnęłam, biorąc
głęboki wdech. — Myślałam, że zaraz umrę z nerwów.
— Szczerze mówiąc, to naprawdę mamy
zaraz zebranie. — Podrapał się za uchem, mrużąc oczy. — To znaczy, ty masz.
Miało się odbyć, jak dotrą wszyscy, ale nie wiadomo kiedy do tego dojdzie, więc
ktoś musi ci przedstawić zasady działania tego miejsca.
— I nie możesz tego zrobić ty? — zapytałam.
— Jestem tylko wartownikiem — oznajmił — ten obowiązek należy do kogoś innego.
Rozczarowałam się. Polubiłam tego
elfa. Przerażenie wypełniało moje wnętrze na samą myśl o spotkaniu sam na sam z
innymi osobnikami tej rasy. O jakie zasady może chodzić? I gdzie jest Matt?
Skoro pozostali ludzie wędrowali zaledwie kilka godzin za pierwszym oddziałem,
to powinni już dotrzeć. Czułam się bardzo osamotniona. Mus zaprowadził mnie na
plac. Obserwowałam, jak elfy krążą wokół studni, a dzieci bawią się drewnianymi
mieczami. Pomimo młodego wieku ich buźki pokryte były już małymi oznaczeniami.
Mój przewodnik powiedział, że to zwykła farba, która schodzi po kilku umyciach,
a prawdziwe znaki otrzymuje się w dniu wkroczenia w dorosłość, czyli mając
piętnaście lat. Sam mężczyzna wspomniał, że skończył już dwadzieścia pięć i
marzy mu się, by zasłużyć na kolejne tatuaże. Niebieskie barwy na jego twarzy
oznaczały profesję wartownika. Przedstawił też kilka innych klanów, jak
czerwonych wojowników, czy białych myślicieli.
Długo siedzieliśmy w ciszy. Z
zachwytem przyglądałam się temu miejscu. W ciągu dnia nabierało ono tylko
uroku. Dostrzegłam kwiaty mieniące się kolorami tęczy, rosnące wzdłuż konarów.
Zastanawiałam się, jakim sposobem posadzono je na drzewie. Miałam zapytać się o
to Musa, kiedy zobaczyłam zbliżającą się szybkim krokiem Lilith. Jej włosy
swobodnie opadały na szczupłe ramiona, a ich końcówki delikatnie podwijały się
w kierunku szyi. Ogromne oczy miała mocno podkreślone czarną obwódką.
Wykrzywiła usta w dziwnym grymasie, obrzucając mnie przy tym morderczym
spojrzeniem.
— Twoja warta, koleś — zawołała,
szturchając mocno brata.
— Zagadałem się — zaśmiał się. — Odprowadziłabyś
Viene na obrady? — zapytał. — Ja już chyba nie zdążę.
— Niech ci będzie — sapnęła,
wyraźnie niezadowolona.
Chłopak przytrzymał siostrę w
niedźwiedzim uścisku, za co został powyzywany od głupków i nieudaczników. Widać
było, że to zżyte rodzeństwo. Droczyli się i pomagali sobie nawzajem. Mimo
dużej różnicy charakterów wydawali się najlepszymi przyjaciółmi. Poczułam
zazdrość. Też chciałabym mieć brata albo siostrę lub najlepszego przyjaciela.
Kogoś, komu nie musiałabym się bać zawierzyć sekretów i zawsze mogłabym na
niego liczyć. Kogoś, kogo nigdy nie miałam. Wszystkie myśli, emocje, uczucia
kumulowały się we mnie, nie mając komu być ujawnione. Nie czułam się z tym
dobrze, nie miałam jednak komu ich wyjawić.
Mus odszedł szybkim krokiem. Lilith
usiadła obok mnie, wpatrując się w plac.
— Jestem… — zaczęłam, siląc się na
spokojny ton.
— Mam to gdzieś czym jesteś — warknęła. — I wara ci od mojego brata. — Jej niebieskie oczy błysły
niebezpiecznie, wbijając się w moją zarumienioną ze wstydu twarz. — Bądź sobie
durnowatym człowieczkiem, zrób, co masz zrobić i wracaj, skąd przyszłaś. Nikt
cię tutaj nie potrzebuje.
Wpatrywałam się w nią z otwartymi
ustami. Dlaczego ona mnie tak nienawidzi? Chciałam zapytać, jednak strach przed
kolejnym wybuchem solidnie zacisnął moje wargi. Siedziałyśmy w ciszy pełnej
napięcia. Lilith zastygła w bezruchu, nie zmieniając pozycji co najmniej przez
kolejną godzinę. Z kolei ja wierciłam się niespokojnie. Starałam się ignorować
elfkę. Moje myśli goniły pomiędzy tęsknotą za Mattem a obawami przed
nieubłaganie zbliżającym się spotkaniem. Czego ode mnie chcą? Co się stanie?
Tworzyłam miliony scenariuszy, w większości negatywnych. Co, jeśli chcą mi
przekazać informacje o śmierci całych oddziałów? Może chcą mnie skazać na
śmierć i to właśnie z tego powodu Lilith mnie nie lubi? Może po prostu chcą
mnie odesłać do domu? Moje serce zamarło. Przecież nie miałam domu. Nie
miałabym dokąd pójść, nie wiedziałabym co robić. Lepszym losem byłoby jednak
zginąć, niż błąkać się bez celu i bez możliwości na dobre życie.
— Chodź — fuknęła elfka, szybko
podnosząc się z miejsca. — Czas na obrady.
Moje serce biło w takt naszych
szybkich kroków. Sądziłam, że rozmowa odbędzie się w okolicach studni, ale
zamiast tego Lilith poprowadziła mnie na jeden z mostów stromo opadający ku
jednej z platform. Stamtąd kolejna kładka, równie pochyła, kończyła się tuż pod
placem głównym. Okazało się, że w największym drzewie wydrążona jest dziupla.
Znajdowała się centralnie pod sceną, tylko że kilka metrów niżej. W jaki sposób
struktura utrzymywała pozostała część pnia? Tunel mógł spowodować załamanie się
rośliny.
— Dalej pójdziesz sama — prychnęła kobieta
i bez dalszych ceregieli odeszła.
Stanęłam przed czarną zasłoną. Czy
powinnam tam wchodzić? Podniosłam dłoń, chcąc ją odsunąć. Zawahałam się. Możesz
jeszcze zawrócić, pomyślałam. Od razu zrozumiałam, jak absurdalną wojnę toczę w
głowie. Szybkim ruchem odsunęłam firanę i weszłam do środka.
— W końcu jesteś — usłyszałam w
momencie, kiedy jasność odebrała mi wzrok.
******************************************
No, dziś tak bardziej opisowo, nie za wiele się dzieje. Mimo to, mam nadzieję, że Wam sie spodoba.
Pozdrawiam! ;>
Subskrybuj:
Posty (Atom)